czwartek, 31 grudnia 2015

Święta, święta i po... 2015 roku.

Miałam nic nie pisać o świętach, ale... Życie, jak zwykle, samo to zweryfikowało.
W okresie świątecznym chciałam zająć się domem, upiec ciasto, przyozdobić choinkę. Generalnie - przypomnieć sobie, że pomimo męskich pasji, tam w środku jestem kobietą, która potrzebuje rodzinnego ciepła.
Wysprzątałam klatkę schodową, umyłam okna, uporządkowałam moje lokum. Nic nie wskazywało, aby ten czas 'zaburzyły' moje zainteresowania. Jednak wszystko do czasu...
Pierwszy sygnał pojawił się podczas przedświątecznych zakupów. Podjechałam do jednego centrum handlowego. Gdy zbliżyłam się do wejścia... Na mojej twarzy pojawił się wielki uśmiech, a w głowie już kotłowały się myśli, jakby tutaj skadrować to, co ujrzałam. Jednak nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Raz, że nie miałam ze sobą aparatu. Dwa - mój pomysł wymagał ustawienia obok mojego Czerwonego. W tym czasie było to nierealne. Za dużo ludzi, za dużo samochodów. Wszak trwał szał zakupów. Postanowiłam wtedy, że podjadę tutaj w jakiś spokojniejszy dzień, licząc na to, że to, co zobaczyłam, będzie jeszcze tutaj stało...

Najpierw jednak musiałam zrealizować trochę tych domowych obowiązków. Wrócę do tematu ciasta. W tym roku postawiłam na coś nowoczesnego. Przepis zdobyłam na początku grudnia. Ciacho mi się spodobało, bo kolorystycznie przypominało mi... choinkę z bobkami. Jednak, gdy już je upiekłam, spojrzałam na nie innym okiem i nagle mnie olśniło. Ten zestaw kolorystyczny wydał mi się tak znajomy. Co prawda nie zgadzają się proporcje tych kolorów, ale... czy nie przypomina to Wam malowania autobusów ZKP Suchy Las? :D Tak, wiem. Mam czasami bujną wyobraźnię. ;) À propos lasu. Czy muszę dodawać, że to ciasto nazywa się "Leśne runo"? ;)



Dom był przygotowany do świąt. Wigilia już za nami. W drugi dzień świąt postanowiłam więc wrócić do tematu obiektu, który spotkałam kilka dni wcześniej przed centrum handlowym. Postanowiłam zrobić prezent... Czerwonemu i zabrać go na spotkanie z... jego rodziną. :) Kogóż to odwiedził? Otóż samego kuzyna Złomka! Jeżeli nie kojarzycie filmu animowanego "Cars" oraz postaci Złomka, to odsyłam Was tutaj -> klik.



Później zabrałam Czerwonego na małą przejażdżkę. Chciałam porobić kilka zdjęć w centrum miasta. Zaparkowałam nieopodal placu postojowego PKS. Gdy wysiadłam, nie zwróciłam uwagi na to, co się znajdowało po drugiej stronie samochodu. Jednak, gdy wróciłam ze zdjęć i podeszłam od strony pasażera, mój wzrok przykuł... właz od studzienki. Reklamował on jubileusz firmy wodociągowej. Czasami zastanawia mnie to towarzyszące mi szczęście. Mam tylko nadzieję, że nie będzie mnie ono opuszczało do końca moich dni. :)



niedziela, 20 grudnia 2015

'Tap madl'. ;)

Niedawno przedstawiłam, jakie gadżety posiadam -> klik.

Przypomniało mi to (i niedawne domowe porządki), iż z tym tematem związany jest jeszcze jeden wątek. Chodzi o modele pojazdów. Moja kolekcja nie jest jakaś nadzwyczaj bogata. Z oczywistych powodów (jestem tzw. autobusiarą) przeważają w niej modele autobusów. Jednak dzisiaj skupię się na modelach samochodów. Od razu dodam, że nie zaprezentuję wszystkich. Przedstawię tylko te, do których mam sentyment oraz takie, które są szczególnie związane z tematyką bloga. :)

Na początek cofniemy się do mojego dzieciństwa. Generalnie byłam normalną (no, może nie do końca albo pisząc zgodnie z teorią Einsteina - to pojęcie względne) dziewczynką, która bawiła się swoją lalką Barbie i Ken'em. Jednak nie przeszkadzało mi to w tym, aby jednocześnie budować 'coś' z klocków LEGO oraz... śmigać po podłodze... resorakami. Zatrzymajmy się przy tych ostatnich.

Wspomniałam, na początku tego wpisu, że robiłam niedawno porządki... Gdy odkurzyłam pewien karton i zaglądnęłam do środka... Na mojej twarzy pojawił się uśmiech. W środku były moje resoraki!

Nie omieszkałam więc wyjąć je i zrobić im kilka zdjęć. Jak widać po ich 'powłoce lakierniczej' - nie oszczędzałam ich. ;) Szczególnie tego białego Fiata Uno, którego... nie cierpiałam. Natomiast ulubionym był ten z numerem 46. :) Cóż - widocznie już wtedy ciągnęło mnie do rajdowej jazdy. ;)



Niedawno moja kolekcja modeli (takich już bardziej z prawdziwego zdarzenia) wzbogaciła się o model, który przedstawia niemalże ideał mojego samochodu. Jest to Wartburg 353 w wersji kombi. Ideałem byłby, gdyby to był Wartburg 1.3. Wówczas na półce stałaby miniatura mojego ukochanego Białego -> kilk.




Ten czerwony modelik odbył w tym roku małą podróż. Otóż zabrałam go ze sobą do Eisenach na zlot Wartburgów. Nie wierzycie? Oto dowód:


01.08.2015 r., Eisenach.

Jak widać - przy okazji zabrałam kilka innych modelików. Wszystkie reprezentują pojazdy moich ulubionych marek. :)


Na powyższym zdjęciu udało mi się uwiecznić nie tylko moje modeliki (tutaj składam podziękowania darczyńcy), ale też i coś równie interesującego, widocznego za szybą Czerwonego. Wiecie, co to za pojazd, którego widać po prawej stronie? To żółte cudo to Melkus -> klik. Auta te były produkowane w NRD. Ciekawostką jest to, że tworzone były w oparciu o podzespoły... Wartburga 353. :)

Mam nadzieję, że tymi dwoma ostatnimi zdjęciami zachęciłam Was do śledzenia dalszych wpisów. Wszak - nadszedł najwyższy czas, abym opisała, cóż ciekawego można przeżyć i zobaczyć podczas wspomnianych zlotów Wartburgów w Eisenach. :)

niedziela, 6 grudnia 2015

św. Mikołaj

W zeszłym roku z okazji 'okrągłych' urodzin zorganizowałam imprezę komunikacyjną -> klik.
W tym roku postanowiłam... nie planować nic szczególnego. Ja wiem, że 31 jest odwrotnością 13, ale nie przesadzajmy. To nie jest powód do świętowania. Jednak, mimo wszystko, chciałam, aby ten dzień nieco różnił się od pozostałych. Pomógł mi w tym... św. Mikołaj.

W jednym z poprzednich wpisów wspomniałam, iż fascynuje mnie Wierzenica i jej historia -> klik.
Przeglądając różne materiały, natrafiłam na informację, iż co roku odbywa się odpust w wierzenickim kościele. Przypomnę, że ten kościół jest pod wezwaniem św. Mikołaja. Traf chciał, że w tym roku Mikołajki wypadły dokładnie w niedzielę. Tak więc już dawno zaplanowałam, że będę uczestniczyć w tym odpuście. Wszak to mój obowiązek - jakom ja Mikołajka. :)


Oczywiście nie było mowy, abym nie zabrała Czerwonego ze sobą. Musiał mi towarzyszyć w tym ciekawym wydarzeniu.

Z powodu małej zawieruchy w domu, na miejsce dojechałam na ostatnią chwilę. O miejscu siedzącym generalnie mogłam zapomnieć. Z resztą - nie zależało mi na nim. Mam jeszcze w miarę młode nogi. Mogę postać. ;) Poza tym udało mi się zająć świetne miejsce stojące - byłam niemalże w centrum wydarzeń. Miałam też niebywałe szczęście, iż stał obok mnie Pan Włodzimierz Buczyński (jego fotorelację możecie podziwiać tutaj -> klik), który swym fotograficznym, reporterskim zacięciem dodawał mi odwagi, abym mu w tym wtórowała. A, że miałam ze sobą aparat fotograficzny...

Poniżej zamieszczam kilka zdjęć z mszy św. Była ona o tyle niezwykła, iż wystąpiło na niej wielu znamienitych gości. Jak widać - przyciągnęło to spory tłum 'publiczności'.



Mszę odprawili: ksiądz Michał Mietliński (przy mikrofonie) oraz ksiądz Waldemar Twardowski (siedzący w tle po lewej stronie).


Gdy pod koniec mszy ksiądz chciał już błogosławić wiernych, nagle ksiądz proboszcz Przemysław Kompf zawołał coś w rodzaju: "Moment, moment. Nie zapomniałeś o czymś? Zobacz, a któż to tu do nas idzie?". W tym momencie wszyscy obecni w kościele skierowali swój wzrok w stronę bocznego wejścia. Dzieci zaczęły krzyczeć: "Święty Mikołaj, święty Mikołaj!". Zrobił się gwar. Zrobiło się wesoło.

Udało mi się poczynić dość ciekawe zdjęcie. Po lewej stronie widać 'żywą' postać Mikołaja. Natomiast wprawne oko wypatrzy w tle figurę z pastorałem - to również (św.) Mikołaj. :)


Dziwi Was tak kolejka do św. Mikołaja? Nie? Mnie też nie dziwi. Któż by nie chciał otrzymać odrobinę słodkości. Ja nawet nie 'startowałam' w tej kwestii. Za stara jestem. Na pewno by mnie przegoniono. ;)

Po wyjściu z kościoła 'pomiętoliłam' trochę Bestię (przypominam, iż jest to lokalny psiak). Następnie podeszłam do Rodziców, aby zamienić 'trzy słowa'. Rozmawialiśmy, rozmawialiśmy, rozmawialiśmy... Stałam tyłem do kościoła. Coś mnie nagle tknęło i się odwróciłam... Dojrzałam, że właśnie z kościoła wyszedł Mikołaj. No nie mogłam tego sobie odpuścić! Przeprosiłam Rodziców i co sił w nogach wróciłam przed kościół, aby poczynić poniższe zdjęcie. Uff...

Muszę również przyznać, że w tym wszystkim nie zabrakło wątku muzycznego. Mszę uświetnił występ chóru parafii Matki Bożej Różańcowej z poznańskiego Zielińca. Napiszę krótko - nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam możliwość posłuchania tak dobrego chóru! A wierzcie mi - trochę się ich już w życiu nasłuchałam. To była poezja dla uszu! Moi Rodzice, którzy również uczestniczyli w tej mszy, nie mogli wyjść z podziwu dla nich. 

To wszystko sprawiło, że już w tym momencie ten dzień stał się wyjątkowy. Jeszcze długo nie zapomnę tych pięknych chwil. :)

Nie mogło oczywiście zabraknąć pamiątkowego zdjęcia. Panna Mikołajka w dniu św. Mikołaja na tle kościoła pw. św. Mikołaja... (wiem, wiem - to już lekka przesada, ale w dniu urodzin chyba mogłam sobie pozwolić na odrobię szaleństwa, nieprawdaż?) Nawet kolor lakieru Czerwonego idealnie wpisał się w to święto. ;)


Tym razem jednak postanowiłam nie wierzeniczyć w tutejszej Aleii Filozofów, tylko oddać się medytacjom za kółkiem Czerwonego. Udałam się więc w dalszą podróż. Traf chciał, że przejeżdżałam obok miejsc, w które zawitaliśmy rok temu autobusem. Postanowiłam więc zajechać tam Czerwonym i zrobić kilka pamiątkowych zdjęć. Konkretnie chodzi o Łukowo koło Obornik Wielkopolskich. Kadry i pora dnia są nieco inne, ale da się znaleźć wspólne obiekty na tych zdjęciach. Poniżej zamieszczam te porównania:

A tak prezentuje się nocna wersja tego miejsca - w nieco innym kadrze -> klik.
 
 Wersja nocna -> klik.

Następnie pojechałam na bazę ZKP Suchy Las. Wiedziałam, że do firmy dotarł już najnowszy nabytek. Jednak wcześniej nie miałam czasu, aby tam zawitać. Uznałam więc, że sprawię sobie sama prezent w postaci możliwości sfotografowania tego 'nowego' autobusu. Oto efekt -> klik.

P.S. Tego dnia zapomniałam zabrać se sobą moich CD. Byłam więc skazana na słuchanie radia, ale coś wyjątkowo gubiło ono zasięg i trafiałam tylko na klimaty typu 'zetki' i inne 'eski'. Mam nadzieję, że już nigdy nie zapomnę zabrać mojego etui z płytami...;)

czwartek, 3 grudnia 2015

Gadżety.

Nie jestem tzw. gadżeciarą. Jednak zdarza mi się czasami nabyć jakieś przedmioty stanowiące dodatkowe wyposażenie. Staram się jednak wybierać takie, które mają jaką praktyczną funkcję. Na poniższych zdjęciach prezentuję kilka związanych z Czerwonym i wartburgową tematyką.

Na początek - tylna kanapa w Czerwonym, a na niej poduszki. Moi pasażerowie są zazwyczaj nimi zachwyceni. Nie tylko z powodu ich wyglądu, ale tego, że mogą poczuć się niemalże, jak w domu na swojej kanapie. Tym bardziej, że w Czerwonym nie ma pasów bezpieczeństwa w tylnej części. :)

Pandzię mieliście okazję zobaczyć już przy okazji tego wpisu -> klik.
Przyznaję, że ona akurat nie ma jakiegoś praktycznego zastosowania, choć przez jakiś czas służyła jako... zagłówek. :D Obecnie jej celem jest... wywoływanie uśmiechu na twarzach innych użytkowników dróg (do zdjęcia ustawiłam ją w innej pozycji, niż ta, w której zazwyczaj się ona znajduje). Poza tym - pluszowe misie to mój znak rozpoznawczy. Szczególnie przydatne jest to na rajdach rowerowych, bo ludziom jest łatwiej 'wyłapać' w tłumie 'tą Panią z misiem'. ;)

No i instrukcja obsługi tego samochodu. Nie powiem - jest w niej wiele ciekawostek, ale jakoś nigdy nie udało mi się zebrać w sobie, aby przeczytać ją od deski do deski. Może uda się to uczynić w nadchodzące długie, zimowe wieczory? ;)


Kolejnym gadżetem jest tzw. smycz. Oczywiście przypinam do niej kluczyki od samochodu. Jednak nie używam jej na co dzień. Tę smycz kupiliśmy na zlocie w Eisenach. Zabieram ją co roku, do miejsca w którym została nabyta i korzystam z niej tylko w czasie zlotu. Później przez rok leży w szufladzie w domu. :) A te ludziki? Co to takiego? Już Wam tłumaczę...

Te pamperki symbolizują... sygnalizację świetlną dla pieszych. Obecnie są swoistą maskotką wschodniej części Niemiec. Nie ukrywam, że i mi udzieliła się sympatia do tych ludzików. :)
Nie będę się o nich rozpisywać, bo ktoś inny już to uczynił, więc odeślę Was dalej. Przy okazji możecie zapoznać się z asortymentem sklepu, który obecnie zarabia (wiem, że to straszna komercja, ale... sorry, takie mamy czasy) na tym świetlnym symbolu -> klik.
Oficjalna strona Ampelmann -> klik.

Przy okazji trafiłam na takie ciekawe zestawienie -> klik.


W tym roku kupiłam sobie jeszcze jedną smycz. Wolałabym, aby napis był w kolorze czerwonym, ale... z braku laku...


No i najważniejsze! Co kobiety lubią najbardziej? Biżuterię! ;) Jednego roku, podczas zlotu w Eisenach, nasi Panowie postanowili zrobić nam prezent. Kupili... kolczyki w kształcie Ampelmann'ów. Od tamtego momentu stało się to już tradycją, że zabieramy je ze sobą co roku i nosimy przez cały czas trwania zlotu. Po powrocie do domu umieszczam je w oryginalnym pudełku i chowam, aby grzecznie przeczekały do następnej wyprawy:


Tak prezentują się po wyjęciu z pudełka:


Żałuję, bo w tym roku na targowisku zorganizowanym w trakcie zlotu w Eisenach można było kupić lampę w kształcie zielonego Ampelmann'a. Niestety, za długo się zastanawiałam (ach, to kobiece niezdecydowanie) i ktoś mnie uprzedził. :( No, ale przynajmniej mam wyznaczony kolejny cel przy następnych zakupach. ;)

środa, 25 listopada 2015

Muzyka łączy...


Znów będzie muzycznie...
Uprzedzam, że po kliknięciu na zaproponowane przeze mnie linki, możecie trafić na treści obraźliwe, niecenzuralne i przeznaczone dla osób +18.

Tak, jak wspomniałam w tym wpisie -> klik. Gdy opiszę jakiś temat, nie porzucam go od razu. Czasami jeszcze szperam dalej. W Internecie, gazetach, książkach, zdjęciach...

Tym razem temat przedrążył się do mnie sam poprzez... słuchawki. Siedziałam w pracy, słuchałam radia poprzez pewną popularną aplikację. Kanał: Rock polski classic. Do moich uszu docierały kolejne słowa piosenki "Ale w koło jest wesoło" zespołu Perfect -> klik. I nagle przypomniało mi się, że od lat frapowało mnie, dlaczego w tekście wspomniana jest postać Pana Zbigniewa Hołdysa (ustawcie na: 1:33). Nie wytrzymałam. Uznałam, że czas najwyższy to sprawdzić. Kilka kliknięć później sprawiło, że musiałam przygotować list gończy dla mojej szczęki! Znalazłam taką stronę internetową, iż uważam, że wywróciła mi ona mój światopogląd na drugą stronę -> klik.
Czy sądzilibyście, że Pan Wojciech Waglewski (obecnie kojarzony z zespołem Voo Voo) śpiewał kiedyś z Panem Zbigniewem Hołdysem? Czyli używając skrótu myślowego: że "Wagiel" śpiewał w Perfeccie? No tego nawet w kinie nie grali!
Polecam też dział "Epizody". Urzekła mnie historia o 'maluchu'. Pominę, że ja bym wybrała czerwonego. :P

Przeglądanie tej strony wywołało lawinę kolejnych ciekawych wydarzeń. Dyskutując o twórczości zespołu Perfect oraz muzyków z nim związanych, dotarłam do utworu, który stał się natchnieniem do wykonania zdjęcia z Czerwonym. Oto ono:


Skąd pojawiła się inspiracja do tego zdjęcia? Proszę, zapoznajcie się z tym teledyskiem -> klik.
Rozmawiałam z kimś o muzyce zespołu Perfect i jakoś temat zszedł na projekt muzyczny Markowski/Sygitowicz. Mój rozmówca podpowiedział mi 3 utwory, w tym: "Każdej nocy", jako pierwszy. Ponieważ lubię drążyć... Od razu poszukałam teledysku. Gdy go obejrzałam - oniemiałam. No, przecież to zostało nagrane w 'moim' Poznaniu! Od razu rozpoznałam budynki Starej Rzeźni, barierki z łańcuchami znajdujące się przy skrzyżowaniu ul. Garbary i ul. Długiej (przy budynku kościoła pw. Przemienienia Pańskiego). Porównajcie obraz widoczny w teledysku w momencie:1:22 z tym -> klik.

Aby nawiązać do klipu piosenki "Każdej nocy", ustawiłam Czerwonego na tle Starej Rzeźni. Widać nawet wieżę, którą możecie wypatrzeć w filmiku (0:35). :)


Nie omieszkałam napisać o tym osobie, która mi podpowiedziała przesłuchanie tego utworu. Cytuję jej odpowiedź:
"oooo
to tak przypadkowo podpowiedziałem
wspomniałem tylko o płycie".

Jednocześnie rozmawiałam z drugą osobą na ten sam temat. Oto nasza dyskusja:
Ja:
"nie chodzi tym razem o tekst
tylko o tło w teledysku
nagrali to w Poznaniu!
co za przypadek, że akurat tę piosenkę mi zaproponowano!
On:
"przypadek"
Ja:
"to moje czwarte imię"
On:
"a nie trzynaście?"

Jak widać, nie ma osoby, która by nie kojarzyła mnie z liczbą trzynaście. Przypadkowy przypadek? ;)

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Moje ulubione przeboje zespołu Perfekt? Pomijając Elkę, kino, itp., to przede wszystkim energetyczne "Idź precz". Polecam w wersji przygotowanej przez zespół Acid Drinkers (nota bene - poznański) -> klik.
Ten sam utwór w wersji symfonicznej -> klik. Jedna piosenka, a dwa różne światy. Właśnie za to kocham muzykę. :)
Drugi "the best" kawałek to "Lokomotywa z ogłoszenia" -> klik. Na szczęście słowa (cytując tekst tej piosenki): "benzyna w takiej cenie, że samochód nie na moją kieszeń" nie bardzo odnoszą się do Czerwonego, bo... on jeździ na gaz. ;)

Z kolei mam nadzieję, że jeszcze długo nie będą mnie dotyczyły słowa z tej piosenki -> klik. Dokładnie mam na myśli fragment: "Gdy nie bawi cię już, świat zabawek mechanicznych". ;)

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Zastanawiałam się, czy w jakikolwiek sposób da się połączyć twórczość zespołów, których słucham. No i odkryłam postać, która pozwoliła mi na nowo spojrzeć na świat muzyki. Chodzi o Pana Milo Kurtisa -> klik.. Grał zarówno w zespole Voo Voo, jak i w... zespole Maanam. Był też na ślubie managera zespołu Perfect -> klik. Nie mam pytań. ;)

Swoją szosą - to niesamowite, do jakich przemyśleń i odkryć potrafi doprowadzić słuchanie muzyki w samochodzie/pracy. :)

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Do tematów muzycznych na pewno jeszcze nie raz wrócę. Wszak, muszę chociażby poruszyć wątek komunikacyjny w nich zawarty. ;)

poniedziałek, 16 listopada 2015

Czego słucha się w Wartburgu?

To jest dobre pytanie. Oczywiście powinnam napisać, że... dźwięków dobiegających od pracującego silnika. Jednak Czerwony nie jest dwusuwem, więc jego serce nie wydaje charakterystycznego "będę, nie będę". Nie powiem - lubię często przemierzać kilometry w ciszy, wsłuchując się jedynie w to, co dobiega spod maski samochodu. Jednak z racji tego, że muzyka nigdy nie była mi obojętna, chętnie włączam sprzęt grający. A wygląda on tak:


Wiem, wiem - stylistycznie pasuje on jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. Jednak mam sentyment do tego radia. Jest ono jedną z pamiątek, które pozostały mi po śp. Škodzie Favorit, którą kiedyś jeździłam. Poprosiłam więc Miśka, aby mi zostawił to cudo techniki audio i tym samym sprzęt wylądował w Czerwonym. :) O Škodzie jeszcze na pewno kiedyś napiszę, więc skupmy się teraz na muzyce.

Generalnie mam coś takiego, że jak już zapoznam się z jakimś tematem i później, np. opiszę go na blogu, to nie porzucam tego w otchłań zapomnienia. Chętnie wracam do jakiegoś zagadnienia i próbuję zgłębić je dalej. Tak było w przypadku Wierzenicy, którą opisałam tu -> klik. Co to ma wspólnego z muzyką? Ależ bardzo dużo. Przeglądając różne materiały o tej wsi, natrafiłam na informację, iż niedawno gościem wierzenickiej parafii był Pan Jan Budziaszek -> klik. Zainteresowała mnie ta postać, gdyż... uwielbiam piosenki Skaldów. Ponieważ nie kojarzyłam osoby Pana Jana, poszperałam trochę w Internecie i trafiłam na taki artykuł -> klik. Pomijając wątek religijny, chciałabym skupić Waszą uwagę na fragmencie, gdzie Pan Jan wspomniał o przygotowaniach do festiwalu w Operze Leśnej w Sopocie. Zrozumiał wtedy, że "najważniejsze w sztuce - miłość do sprawy, którą się chce przekazać". To jest dokładnie sens tego, czego ja od dawna szukam w muzyce. Ona daje w pełni to, co powinna, nie gdy stajesz na głowie, ale przekazujesz poprzez nią to, co w sercu Tobie gra.

W nawiązaniu do tego, co napisałam powyżej - w utworach poszczególnych twórców zwracam uwagę nie tylko na melodię, którą one niosą, ale również na teksty. Im bardziej szczere, uczuciowe, tym są cenniejsze dla mnie. Im bardziej 'życiowe', tym bardziej do mnie 'trafiają'. Naprawdę da się wyczuć, czy autor tekstu napisał go tak od serca, czy tylko dla pieniędzy.

Stąd też szczególnie cenię sobie twórczość zespołu Voo Voo. Traf chciał, że w zeszły weekend zaprezentowano krótki materiał o tym zespole i tworzących go muzykach. Zobaczcie sami -> klik. Jak dla mnie - ten zespół tworzą genialni artyści. Inteligentna gra słów w tekstach, rewelacyjne podkłady muzyczne. Miód dla uszu. Co ciekawe - na koncertach na żywo brzmią jeszcze lepiej, niż na płytach. Prawdziwi wirtuozi - a wierzcie mi - rzadko o kim mogę to napisać. Wszak - żeby grać, nie wystarczy być instrumentalistą. Świetnie wyjaśnia to zagadnienie Pan Zbigniew Wodecki w wywiadzie, który możecie zobaczyć tutaj -> klik (ustawiłam, aby filmik rozpoczynał się od właściwego momentu i w zasadzie to, co bym chciała opisać, jest zawarte do 3:50). Nie wystarczy nauczyć się grać na jakimś instrumencie. To trzeba 'czuć', mieć w sobie. Wówczas muzyk staje się wirtuozem i potrafi sam coś tworzyć. Zostaje prawdziwym artystą.

Muzyka od zawsze była dla mnie ważna. Grałam w zespole, śpiewałam w chórach. Moja 'kariera' trwała ok. 10 lat. Poza tym w rodzinie każdy potrafił na czymś grać (na nerwach też ;) ). Chętnie więc zapuszczam się w czeluście muzyczne. Jednak nie mogę zdefiniować, który styl preferuję. Chociaż jestem skłonna wskazać, że w przeważającej większości jest to rock. Słucham przeróżnych rzeczy. Dodam też, że nie wstydzę się przyznać do tego, jakich wykonawców słucham. Wszak to tak, jakbym wstydziła się siebie.

Oto moja płytoteka - podaję w następującej kolejności: wykonawca (wymieniam alfabetycznie) - tytuł płyty (wymieniam zgodnie z rokiem nagrania płyty):
Acid Drinkers - Strip tease
Aerosmith - Rocks
Bajm - Martwa woda
Bajm - Nagie skały
Bajm - Ballady
Bajm - Etna
Bajm - Szklanka wody
Bajm - Myśli i słowa
Banaszak Hanna - Kofta
The Best Blues - ...Ever! 
Bovie David - Hours
Brodka - Granda
Chambao - Chambao
Dąbrowska Ania - W spodniach czy w sukience?
Electric Light Orchestra - A new world record
Electric Light Orchestra - Discovery 
Electric Light Orchestra - Eldorado
Electric Light Orchestra - Out of the Blue
Electric Light Orchestra - Secret messages
Electric Light Orchestra - Time
Hey - Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!
Hey - Unplugged
Jamiroquai - Rock dust light star
Jantar Anna - Złota kolekcja: Radość najpiękniejszych lat, Spocząć
Kiljański Krzysztof - In the Room
Kombii - c.d.
Krall Diana - Love scenes
Kult - Unplugged
Lady Pank - Symfonicznie
Maanam - Złota kolekcja: Kocham Cię kochanie moje, Raz-dwa, raz-dwa
Minogue Kylie - Light Years
Muse - Black holes & revelations
Nirvana - Nevermind
Nohavica Jaromír - Kometa - The best of Nohavica
Nosowska/Osiecka - N/O
Osbourne Ozzy - No more tears
Perfect - Unu
Perfect - Śmigło
Perfect - Live 2001
Perfect - DaDaDam
Queen - Live at Wembley '86
Rusowicz Ania - Genesis 
Sunrise Ave - The big band theory
Szczepanik Piotr - Złota kolekcja: Nigdy więcej
Talk Talk - It's my life
The Who - Who's next
Umer Magda - Koncert sprzed lat
Urszula - The best
Voo Voo - Voo Voo z kobietami
Voo Voo - Różne piosenki
Waglewski Wojciech, Emade, Fisz - Męska muzyka
Wanda i Banda - Platynowa płyta
Wideoteka Dorosłego Człowieka - Na życzenie
Williams Robbie - Sing when you're winning
Williams Robbie - Swings both ways
Wodecki Zbigniew - Złota kolekcja: Zacznij od Bacha
Zaucha Andrzej - Złota kolekcja: Nieobecność, C'est la vie
Zaucha Andrzej - 2 CD z 4-ch kultowych winyli
ZAZ - Recto verso

Niezła mieszanka, nieprawdaż? Dodam, że to nie są wszystkie płyty, jakie posiadam. Jednak tych wymienionych słucham najczęściej. :)

Ostatnio na 'tapecie' niemalże non stop wałkuję twórczość Pana Andrzeja Zauchy, Pani Ani Rusowicz, zespołów: Maanam (cieszę się, że w końcu dorosłam do tych tekstów) oraz Perfect. Często też sięgam po Jamiroquai lub Kult. Przy bardziej melancholijnym nastroju włączam płytę z piosenkami Pana Jaromíra Nohavicy. Z kolei płytę z utworami Pana Piotra Szczepanika dopiero co nabyłam (choć jego twórczość znałam od lat), ale coś czuję, że szybko wejdzie do mojej pierwszej dziesiątki. Płyta ZAZ to też u mnie nowość, ale ona raczej do tej dziesiątki nie trafi...

Wielu płyt brakuje w mojej kolekcji. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie nabyłam jakiegoś CD Republiki, Skaldów, Meli Koteluk. Muszę też sprawić sobie kolejną płytę Pana Grzegorza Turnau. Co prawda już jedną kiedyś kupiłam, ale po przyjściu ze sklepu do domu ... okazało się, że pudełko było puste (!).

Staram się też sięgać po starsze kawałki. Nie wiem, jak to się stało, że utwór "Welcome to the jungle" zespołu Guns N' Roses odkryłam dopiero jakieś 2 lata temu. Skandal! Muzycznie jest on dla mnie genialny. Kolejnym równie rewelacyjnym jest "House of the Rising Sun" zespołu Animals. No, ale to na szczęście znam już od bardzo, bardzo dawna. :) Kocham także utwór "Jest taki samotny dom" Budki Suflera. Muszę też w końcu wzbogacić kolekcję o twórczość Pidżamy Porno/Strachów na Lachy, O.N.A. oraz Raz, dwa, trzy.

W samochodzie obowiązuje kilka zasad dotyczących słuchania muzyki. Przede wszystkim słucham tego, co pasuje do mojego aktualnego stanu ducha. Jak jestem smutna, to słucham 'smętów', jak radosna - to szukam czegoś energetycznego. Ruszając w dalsze trasy najczęściej sięgam po płyty Perfectu lub Pani Ani Rusowicz. Zwiększam wówczas głośność i gnam przed siebie. Ma to tylko jedną wadę. Kierowcy stojący na pasie obok rozglądają się, co to za dyskoteka stoi nieopodal. Co gorsza - kierowniczka tej dyskoteki śpiewa. Na szczęście dla wszystkich - przy zamkniętych oknach (przynajmniej zimą). ;)


Jednak, żeby nie było. Moich współpasażerów nie zmuszam do słuchania moich klimatów. Jeżeli nie mam nic, co by im odpowiadało, to włączam radio albo... jedziemy w ciszy delektując się pomrukiwaniem silnika. Ewentualnie umilamy sobie podróż żywą dyskusją. Co więcej - zdarzyło mi się kupić płyty pod kątem moich pasażerów. Oczywiście dotyczy to tych, którzy częściej ze mną podróżują. :)

P.S. A co Wy polecacie?

sobota, 14 listopada 2015

Wierzę? Nic. A... Jednak!

Dzisiejszy temat wpisu jest swoistą parafrazą nazwy jednej z podpoznańskich wsi.

Wierzenica znajduje się w województwie wielkopolskim, powiecie poznańskim, gminie Swarzędz. Wieś leży w otulinie Puszczy Zielonki.

Nie zamierzam rozpisywać się o moich poglądach religijnych, ani też politycznych. Chcę jedynie opowiedzieć kolejną historię z Czerwonym w tle...

Zacznę jednak od tego, że z Wierzenicą już dawno się związałam. Pierwszy świadomy kontakt z tym miejscem zarejestrowałam, jak przejeżdżaliśmy tędy autobusem przy okazji zaliczania swarzędzkiej sieci komunikacyjnej. To było w 2006 r. Wówczas bardzo spodobało mi się to miejsce i na przestrzeni kolejnych lat wielokrotnie wracałam tutaj - ot, chociażby w celu wykonania zdjęć komunikacyjnych.

Następne odnotowane przeze mnie spotkanie z tym rejonem miało miejsce w dniu 25 września 2010 r. Znam dokładną datę, gdyż odbył się wtedy rajd rowerowy: "Witamy jesień u Augusta Cieszkowskiego" -> klik. Pamiętam, że wydarzeniem towarzyszącym był wówczas konkurs wiedzy o Auguście Cieszkowskim (kilk) oraz o gminie. Jako absolwentka uczelni noszącej imię tego niezwykle ciekawego człowieka, czułam się wręcz w obowiązku, aby spróbować swoich sił w tym konkursie. Efektem było zdobycie zaszczytnego drugiego miejsca. Poznałam wówczas Pana Włodzimierza Buczyńskiego, regionalistę zafascynowanego postacią Augusta Cieszkowskiego. Ów regionalista nie omieszkał opisać tego wydarzenia -> klik.
Już wtedy postanowiłam, że ten rajd na stałe wpiszę do swojego grafiku. 
Następny raz wzięłam udział w rajdzie, który odbył się w dniu 12 października 2013 r. -> klik.
Przy kolejnej sposobności poszłam jednak na całego! W dniu 27 września 2014 r. osobiście poprowadziłam grupę rowerową. Startowaliśmy z Murowanej Gośliny -> klik. W tym czasie Pan Włodzimierz nie mógł nas oprowadzić po okolicy i przybliżyć po raz kolejny postaci Augusta Cieszkowskiego. Niejako w zastępstwie uczynił to ksiądz Przemysław Kompf, proboszcz parafii św. Mikołaja w Wierzenicy -> klik.
Byłam wówczas zafascynowana tym, w jaki sposób przybliżył On nam historię tego miejsca.
Tym bardziej ucieszyło mnie, iż prowadząc w tym roku (dokładnie w dniu 26 września 2015 r.) grupę rowerową, wiedziałam, że na mecie znów będzie okazja posłuchać opowieści księdza proboszcza. Rowerzyści po 'zaliczeniu' tradycyjnej grochówki, chcieli sobie odpuścić ten etap rajdu, jednak po mojej delikatnej namowie, postanowili zostać. Jak się później okazało - nie żałowali tego. Nie pamiętam, kiedy ostatnio (albo wręcz, czy w ogóle) tak się śmiałam w kościele. Z resztą nie tylko ja. Patrzyliśmy z rowerzystami co rusz na siebie i księdza proboszcza, zalewając się salwami śmiechu. To było niesamowite, aby słuchać życiorysu fascynującego Augusta Cieszkowskiego, który został przedstawiony w tak zabawny sposób. To była kwintesencja radości, ale też i dowód na to, iż pobyt w kościele nie musi być okraszony patosem, za to może być przeżyciem otwartym i przepełnionym wesołością. Przynajmniej ja tak to odebrałam. :)

Cieszkowski, Cieszkowski, Cieszkowski... Wrócę na moment do tego człowieka. Był on związany z Wierzenicą. Do dzisiaj znajduje się tutaj jego dworek.

Miał On przyjaciela i to nie byle jakiego. Był nim Zygmunt Krasiński -> klik. Krasiński odwiedził kilka razy Cieszkowskiego w Wierzenicy. Udawali się wówczas do tzw. Alei Filozofów, aby podyskutować o życiu i... nieszczęśliwych miłościach. W jednym z listów Krasiński te swoje dysputy z Cieszkowskim nazwał "wierzeniczeniami". Nazwa ta przyjęła się i używana jest do dnia dzisiejszego.

Uff... Przebrnęłam przez te kilka słów wstępu. ;) Przejdźmy do meritum. :)

Był koniec września 2015 r. Dokładnie dwa dni po rajdzie. Miałam taką wewnętrzną potrzebę, aby podziękować, iż udało mi się przetrwać moje życiowe zawirowania, o których wspomniałam w tym wpisie -> klik. W tym celu postanowiłam wybrać się do Wierzenicy na mszę św. Wzięłam więc rower 'pod pachę' i ruszyłam przed siebie. Czasu miałam niewiele. Już wychodząc z domu czułam, że nie uda mi się dojechać do celu na czas. No i faktycznie! Spotkałam po drodze znajomą, która prowadziła grupę rowerową. Jechali w podobnym kierunku. Przyłączyłam się więc do nich. Niestety wymusiło to na mnie spowolnienie tempa. Gdy dojechaliśmy do punktu, w którym nasze drogi się rozchodziły, odłączyłam się od grupy i podążyłam w stronę Wierzenicy.

Zajechałam na miejsce 10 min. po rozpoczęciu mszy. Chciałam już nawet wejść spóźniona do kościoła. Gdy podeszłam bliżej, mym oczom ukazał się taki widok:


Dodam, że na drzwiach w głębi widać symbol Wielkopolskiej Drogi św. Jakuba -> klik. Ten pielgrzymkowy szlak prowadzi do Santiago de Compostela w Hiszpanii -> klik.

Gdy zobaczyłam tak smacznie śpiącą Bestię (tak się wabi ten psiak), uznałam, że nie będę budzić tego słodziaka. Postałam chwilę na dworze. Nie było jednak zbyt wiele słychać z tego, co odbywało się wewnątrz, więc postanowiłam powierzeniczyć w samotności w Alei Filozofów. Wsiadłam na rower i pojechałam w tamto miejsce. Dotarłam tam w idealnym momencie. Aleja właśnie była przepięknie oświetlona przez słońce, które chyliło się już ku zachodowi.


Postanowiłam usiąść na moment w wiacie znajdującej się na Wzgórzu Krasińskiego. Nawet nie zastanawiałam się, które miejsce wybrać. Ot, pierwsze lepsze, byle tylko zdążyć przed zachodem słońca. Dobrze nie usiadłam, a w przeciągu 2 sekund (!) dokładnie w moją stronę przebiły się pomiędzy konarami drzew słoneczne promienie. Uznałam to za przemiły znak. Może dlatego, że w ręce trzymałam właśnie "Wierzenickie katechezy domowe", autorstwa tutejszego księdza proboszcza? Nabyłam je rok wcześniej, ale dopiero teraz znalazłam chwilę, aby się z nimi zapoznać...


Pierwsza próba dostania się na mszę św. zakończyła się fiaskiem. W związku z tym pod koniec października podjęłam ją ponownie. Przy tej okazji postanowiłam zabrać ze sobą Czerwonego. Wyruszyłam w trasę na tyle wcześnie, aby tym razem nie spóźnić się. Dotarłam na czas. Zaparkowałam Czerwonego i udałam się na mszę. Nawet nie chcę wiedzieć, jaką miałam minę, gdy słuchałam kazania. Ksiądz proboszcz przybliżył słuchającym, iż dobrze nam (w sensie: ludziom) wychodzi proszenie, ale gorzej jest z dziękowaniem. W życiu bym się nie spodziewała, że akurat taką tematykę poruszy. A przecież po to tutaj przyjechałam - aby podziękować! Co za niesamowita zbieżność sytuacji!

W tym miejscu pragnę podziękować Wszystkim, którzy wsparli mnie w tych trudnych momentach. Dziękuję Wam bardzo! :*


Po mszy postanowiłam więc zrobić zdjęcie Czerwonemu na tle kościoła pw. św. Mikołaja w Wierzenicy. Wszak - zabrałam tutaj autko po to, aby podziękować, iż nie ucierpiało bardziej w tych ostatnich kolizjach i może dalej mi wiernie służyć. :)
Przyznaję, że im bardziej zagłębiam się w historię Wierzenicy, tym bardziej mnie ona fascynuje. Pomijając już postać Augusta Cieszkowskiego, patrona mojej uczelni, czy zwróciliście uwagę, że tutejszy kościół jest pw. św. Mikołaja? A kiedy ja się urodziłam? 6 grudnia, czyli w dniu św. Mikołaja! Przymknę również oko na fakt, iż tutejsza parafia została założona w XIII (słownie: trzynastym) wieku. ;) Odkryłam też, że moja rodzina ma powiązania z Wierzenicą, ale szczegóły zostawię dla siebie. :)

P.S. Przepraszam za jakość powyższych zdjęć. Niestety, miałam wtedy przy sobie tylko kalkulator (czyt. telefon komórkowy).

piątek, 13 listopada 2015

Talizman.

Ten wpis z pełną premedytacją pojawia się na blogu w piątek 13-tego. Wszak - jak wiecie - trzynastka jest moją szczęśliwą liczbą. Swoistym talizmanem. :)

Jak nietrudno zauważyć, od sierpnia w zasadzie przestałam opisywać przygody Czerwonego. Postanowiłam teraz napisać, dlaczego tak się stało.

W tym czasie w moim życiu nastąpiło sporo zawirowań. Skończyło się to tym, iż... na długi czas przestałam jeździć Czerwonym.

Kilka dni po powrocie ze zlotu Wartburgów, który odbył się w Eisenach na przełomie lipca i sierpnia, auto zostało odstawione na miejsce parkingowe i... po prostu tam stało. Jedynie jego prawowity właściciel w razie potrzeby używał go od czasu do czasu. No i właśnie tutaj zaczyna się jakaś niesamowita zbieżność zdarzeń. Czerwony, prowadzony przez właściciela, zaliczył w połowie sierpnia kolizję. W jej efekcie w Czerwonym dość mocno zostały wgniecione drzwi od strony kierowcy oraz uszkodzony przedni lewy błotnik. Żeby była jasność - winny był inny użytkownik drogi. Szczegółów tego zdarzenia opisywała nie będę (choć historia jest ciekawa), bo nie chcę się nad tym teraz rozwodzić. Jednak już wtedy zażartowałam, że widocznie auto straciło swój talizman, czyli... mnie. Nie sądziłam, że w niedługim czasie przyjdzie mi powtórzyć te słowa i co najważniejsze - uwierzyć w nie! Auto zaliczyło drugi strzał. Znów winny był inny użytkownik drogi. Co ciekawe - uderzenie nastąpiło od przodu, jednak z racji specyficznej konstrukcji auta - wygięciu uległ prawy przedni błotnik. Tym samym Czerwony w przeciągu miesiąca zaliczył 2 kolizje, które wyraźnie go pokiereszowały. Gdy go zobaczyłam w takim stanie - poleciały łzy...
Nie miałam sił, aby jeździć samochodem w takim stanie. Któregoś dnia jednak się przemogłam, a w zasadzie zmotywowała mnie 'potrzeba życiowa'. Otóż musiałam wybrać się na zdjęcia i niezbędne do tego było auto. Postanowiłam więc ruszyć Czerwonego na małą wycieczkę.
Gdy szłam do auta, usłyszałam takie zdanie: "Długo stał. Na pewno nie odpali za pierwszym razem. Jak coś, to zejdę na dół i Tobie pomogę". Odpowiedziałam tylko: "Przecież wiesz, że Czerwony mnie lubi. Zobaczysz, że odpali za pierwszym razem".
Zeszłam na dół. Wsiadłam do samochodu. Odczyniłam wszystkie 'czary', które wymagane są przy uruchamianiu Wartburga. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. Przez moment słuchałam, jak silnik próbuje załapać i... odpalił! Za pierwszym razem! Wiedziałam! Kochane autko! Boże - ile w tym momencie wytworzyło się we mnie endorfin. Nie dowierzałam sama w to, co się wydarzyło. Oczy mi się zaszkliły... Chwyciłam za telefon. Zadzwoniłam do Miśka. W słuchawce usłyszałam: "I co? Nie odpalił? Zaraz zejdę i coś poradzimy". Odpowiedziałam: "Ale ja dzwonię, aby Tobie powiedzieć, że Czerwony odpalił za pierwszym razem i że jadę dalej". Przez moment zapadła cisza. Cóż - mnie też odebrało mowę. ;)
To oczywiście nie było jeszcze żadnym dowodem na to, iż między mną a Czerwonym krążą jakieś pozytywne fluidy. Dopiero kolejny dzień utwierdził mnie w tym przekonaniu...
Otóż, jak wspomniałam wcześniej, wybrałam się na zdjęcia. Jeszcze dobrze nie opuściłam parkingu, a przede mną pojawił się taki oto pojazd:


Ten zabytkowy Opel Commodore 2.5 S przez dobre 10 minut eskortował mnie przez miasto. Czułam się, jak gwiazda. ;) Po takim spotkaniu i to przy tak pięknej pogodzie - poczułam, że znów wszystko jest na swoim miejscu. :) Szczęście wróciło do nas obojga. Przy okazji widać na tym zdjęciu, jak Czerwony zdążył się zakurzyć przez czas, kiedy był odstawiony na parkingu. :(

W wolnych chwilach, gdy głównych obiektów zdjęć nie było jeszcze widać na horyzoncie, zrobiłam kilka zdjęć Czerwonemu. Tym samym mogę Wam zaprezentować ten obraz nędzy i rozpaczy. :(
Na początek - lewy profil. Wyraźnie widać wgniecenie drzwi oraz uszkodzenia na błotniku.



Z kolei tak prezentuje się prawy profil (również wyraźnie widać wgniecenie na prawym przednim błotniku (tuż nad kołem). :


Zawsze uważałam, że fotografia kłamie. Albo inaczej - odpowiednio ustawiając przedmiot/osobę można ukazać go/ją korzystniej, niż wygląda w rzeczywistości. Dowód? Spójrzcie na poniższe zdjęcie. Było zrobione tego samego dnia, co powyższe zdjęcia. Gdybyście nie wiedzieli o kolizjach, czy uznalibyście, że auto widoczne poniżej miało niedawno jakieś spotkania I stopnia? W zasadzie nie widać śladu...


Znając swoje plany oraz widocznie przeczuwając opisane powyżej wydarzenia, na 9 dni przed pierwszą kolizją zrobiłam takie zdjęcia:

Do porównania z tym -> klik.
Specjalnie ustawiłam Czerwonego w podobny sposób, jak Marchewę. Chciałam mieć w zbiorach ten sam kadr, ale z różnymi Wartburgami. :) Co ciekawe - to akurat kwestia totalnego przypadku - oba samochody zaparkowałam na miejscu postojowym, na które odstawiany jest MAN #113 (tabliczkę z jego numerem widać na zdjęciu poniżej - po prawej stronie). Sesja z autobusami była wykonana celowo, bo już wtedy wiedziałam, że auto zostanie odstawione na dłużej. Nie sądziłam jednak, że te zdjęcia tak szybko staną się historyczne... Los płata nam czasami przedziwne figle.
























Piosenka na dziś -> klik.   :)

czwartek, 5 listopada 2015

Egzamin.

Dzisiaj mija rok, jak rozpoczęłam moją przygodę z tym blogiem. Postanowiłam więc opisać w dniu dzisiejszym wydarzenie, które na przestrzeni tego czasu było najważniejszym w moim życiu.
Chodzi oczywiście o egzamin na prawo jazdy kategorii D.

Był 29 maja 2015 r. (piątek).
Na egzamin pojechałam oczywiście Czerwonym. Nie bardzo miałam, gdzie go zostawić, gdyż wszystkie miejsca postojowe w pobliżu WORDu były zajęte. Ostatecznie auto porzuciłam na parkingu pobliskiego hipermarketu.
Zanim weszłam do budynku, zdążyłam już sprawdzić, jaki autobus podstawiono tego dnia na egzamin. Pamiętacie ten wpis -> klik? Jaki autobus sfotografowałam, jako ostatni? Tak, tak - wykrakałam! Na placu stał Autosan #1995! Mnie ten widok ucieszył, chociaż instruktor życzył mi Jelcza #1998. Jednak mnie pasowało, że będę zdawać egzamin na pojeździe gabarytowo zbliżonym do mojego MANa. :)
Nie pamiętam już, czy przed wejściem do 'strefy egzaminacyjnej' zdążyłam przeklikać jakiś test na stanowisku. Natomiast zapamiętałam, że byłam pierwszą (bądź jedną z pierwszych) osobą, która weszła do strefy egzaminacyjnej. Usiadłam na ławeczce koło sali egzaminacyjnej i czekałam... Punktualnie o godz. 08:00 przyszedł do nas egzaminator i wpuścił do środka. Egzaminator... Poświęcę mu chwilkę. Otóż - jak zobaczyłam, jak zbliża się do naszej grupy, to... wierzcie mi, że omal nie spadłam z tej ławki, na której siedziałam. Okazało się, że będzie nas pilnował Pan, który... pilnował m.in. mnie na egzaminie z kwalifikacji wstępnej. Zapamiętałam go wtedy bardzo pozytywnie. Gdy go teraz ponownie zobaczyłam, uznałam to za dobry znak. :)
Po wejściu do sali i zweryfikowaniu, że ja to ja ;) zajęłam stosowne miejsce siedzące. Nie pamiętam, ale chyba odruchowo zajęłam stanowisko nr 13. ;) Chociaż... chyba nie. Celowo wybrałam jakieś inne. ;)
Gdy Pan nam wszystko objaśnił, przystąpiliśmy do egzaminu. Przyznam szczerze - po kilku pytaniach byłam przekonana, że oblałam. Co to były za pytania! Tyle tygodni przygotowań, a z czymś takim ani razu się nie spotkałam! Bogu dzięki, że od lat interesuję się motoryzacją i mam chociaż mgliste pojęcie o pewnych sprawach... W końcu dotarłam do ostatniego pytania. Klikam na wynik... i nie dowierzam. To niemożliwe! Przecież byłam pewna, że oblałam! A tu mi się wyświetlił wynik: 73 na 74! Niesamowite! Kolejna myśl była jeszcze lepsza - pomyślałam sobie, że to, iż zdałam teorię oznacza, że za chwilę podejdę do egzaminu praktycznego... Nie wiem, czego bardziej się bałam wcześniej, ale w tym momencie byłam przerażona...
Nim jednak przeszłam do dalszej części, trzeba było poczekać, aż wszystkie osoby na sali dokończą swoje zmagania z teorią. Egzaminator ogłosił wyniki. Okazało się, że na 20 osób, które w tym momencie podeszły do egzaminu, zdało tylko 8... Niezły przesiew. Z osób, które zostały na sali, najpierw poinstruowane zostały te, na kategorię B. Gdy Pan im wszystko objaśnił, zostały tylko te, które za moment miały spróbować swoich sił na autobusie. W sali zostałam ja i... jeszcze jeden zdający. Co ciekawe - egzaminator mnie poznał, więc wytworzyła się jakaś taka 'rodzinna' atmosfera. Niestety - okazało się, iż w tym momencie nasze drogi się rozchodzą, gdyż na egzaminie praktycznym ktoś inny będzie nas sprawdzał... 
Przeszliśmy do dalszej części budynku. Porozmawiałam chwilę z tym drugim zdającym. Wymieniliśmy się swoimi doświadczeniami i spostrzeżeniami. Nagle usłyszałam za plecami: "Pani Jankowska". "Ło Matko Boska - idę na pierwszy ogień!" - zdążyłam pomyśleć. Podeszłam. Ponownie zostałam zweryfikowana, że ja to ja. Ruszyliśmy w stronę autobusu. Egzaminator w międzyczasie poinformował mnie, że komputer wylosował (do dzisiaj mnie zastanawia, czy to losowanie faktycznie jakoś wcześniej się odbywa, czy jednak egzaminator sam typuje te zadania na podstawie oceny wizualnej zdającego) dla mnie następujące zadania: sprawdzenie poziomu płynu chłodzącego oraz sprawdzenie świateł stop. Jak to usłyszałam, to pomyślałam: "Pfff... bułka z masłem. Możemy przejść od razu do kolejnej części?". ;)
Oczywiście nie mogłam 'przeskoczyć' tego etapu, jednak nie sprawił mi on żadnego problemu. Nawet wiedziałam, że, aby dostać się do zbiorniczka, muszę mieć kluczyk, którym otworzę klapkę... Gdy egzaminator zapytał się, od czego chciałabym zacząć to sprawdzanie, to powiedziałam, że proszę najpierw o klucz. Jego spojrzenie na mnie było bezcenne. ;) "Kluczyki są w autobusie" - usłyszałam w odpowiedzi. Gdy ogarnęłam temat poziomu płynu chłodzącego, zajęliśmy się światłami stop. Poprosiłam egzaminatora o pomoc, gdyż, jak wiadomo - samemu nie da się wykonać tego zadania. Oczywiście zaliczyłam całość bez problemu. Chwilę później egzaminator zajął 'miejsce kierownicze' i zawiózł mnie na miejsce, z którego startuje się do pierwszego zadania - jazdy po łuku. Po ustawieniu pojazdu na odpowiednim miejscu poinstruował mnie, co i jak. Zajęłam fotel kierowcy. Przygotowałam się do jazdy. Dałam znać egzaminatorowi, iż ruszam. Wiedziałam, że od razu zaplusowałam tym, iż orientowałam się, że trzeba odpalić autobus, gdy skrzynia biegów jest w pozycji neutralnej. No cóż - instrukcję obsługi Autosana miałam dobrze opanowaną. ;) Ruszyłam. Bez najmniejszego problemu pojechałam do przodu. Po osiągnięciu odpowiedniego punktu, przystąpiłam do cofania. Strasznie się tego bałam. Wystarczyła chwila nieuwagi i... Na szczęście udało się wrócić do punktu startu bez zaliczenia wpadki. "Jest dobrze" - pomyślałam. Egzaminator podszedł i zapytał, czy zakończyłam manewr. Z pełną stanowczością i bez większego zastanowienia odpowiedziałam, że "tak". "Jest Pani pewna?" - zapytał, próbując wywołać u mnie zwątpienie. Ponownie potwierdziłam. Dlaczego tak drążył? Zapewne nie mógł uwierzyć, że postanowiłam zakończyć zadanie bez skorzystania z pewnego przywileju. Otóż - miałam prawo wysiąść z autobusu i upewnić się, że zatrzymałam go we właściwym miejscu. Gdybym oceniła, że, np. zabrakło jeszcze kilku centymetrów, mogłabym wrócić do pojazdu i jeszcze podjechać kawałek. A ja z tego zrezygnowałam! Nie ruszyłam się z fotela nawet na centymetr. Byłam na 100% pewna, że zatrzymałam się w odpowiednim punkcie. Skąd ta pewność? To już pozostanie moją tajemnicą (wszak, jakieś mieć muszę). ;) Egzaminator nie miał wyboru - musiał zaliczyć to zadanie. :) Skoro się udało, to oznaczało, że muszę teraz wykonać kolejne zadanie "wylosowane przez komputer". Już wcześniej zostałam poinformowana, cóż to będzie, więc stres właśnie osiągnął zenit. "Parkowanie prostopadłe przodem". "Nie mam nawet co próbować. Nie ma opcji, abym to zaliczyła!" - pomyślałam. Z drugiej strony, przemknęła mi myśl, że skoro tak daleko dotarłam, to nie mogę się teraz poddać. Ruszyłam. Co ciekawe - od razu postanowiłam wykonać ten manewr bez tzw. korekty. Uznałam, że będę ambitna. Dlaczego? Bo wiedziałam, że większość osób, zwłaszcza kobiety, wykonują to z korektą. Ba - pamiętacie właścicielkę OSK, o której tutaj wspomniałam -> klik? Przyznała mi się, że na kursie od razu uczyła się wersji z korektą. Nie powiem - weszła mi na ambicję. Po rozmowie z tą kobietą, uznałam że nie jestem blondynką - nauczę się bez korekty! A co! W związku z tym na egzaminie postanowiłam zaryzykować. Nie ukrywam jednak, że w momencie skrętu przymknęłam oczy. "Niech się dzieje wola nieba..." - pomyślałam. Chwilę później autobus był zaparkowany. Spojrzałam w lusterka - oo! Wszystkie pachołki stoją. Nie trąciłam żadnego. :-O Spojrzałam na egzaminatora - był równie zdumiony. :-D Moja radość jednak szybko stopniała. Oprzytomniałam i uświadomiłam sobie, że przecież muszę jeszcze wyjechać... No, to - wsteczny i jazda do tyłu. Włala! Znów się udało. :-O Pomyślałam, że chyba po egzaminie zagram w totka. ;)
Egzaminator wskazał, że chce wsiąść do autobusu. Otworzyłam drzwi. Wiecie co - przez moment poczułam się, jak zawodowy kierowca, który wpuszcza właśnie pasażera. Stwierdziłam, że skoro mam takie myśli, to... oznacza, że jestem nieźle wyluzowana. ;) Zamknęłam drzwi. Ruszyliśmy. Wskazał, że mam pojechać na kolejne stanowisko. Tym samym wiedziałam, że parkowanie zostało zaliczone. Za pierwszym podejściem!
A co dalej? Ruszanie pod górkę. Tutaj zaliczyłam małą wpadkę. Ze stresu zapomniałam po zatrzymaniu się wrzucić bieg 'na luz'. Coś się zagadałam, zdjęłam nogę ze sprzęgła i... wóz zgasł. Dobrze, że zawczasu zaciągnęłam hamulec ręczny..."Próba niezaliczona". "Ale jak to - przecież nawet nie zgłosiłam, że do niej przystępuję!" - pomyślałam. Postanowiłam jednak nie spierać się. No, bo przecież to było niemożliwe, aby mi coś nie poszło przy drugim podejściu. Uważam, że ruszanie pod górkę jest naprawdę prostym zadaniem. Nie przeliczyłam się - zaliczyłam. W tym momencie pojawiła się myśl: " moment, moment - skoro zaliczyłam plac, to oznacza, że... ruszamy 'na miasto'. Hura!". No i ruszyliśmy. Pozwolę sobie już ominąć szczegółowy opis tego przejazdu. Podpowiem jednak, jaką trasę zaliczyłam. Dodam, że przejechałam przez punkty, które uznawane są za jedne z najtrudniejszych na poznańskich egzaminach. Moja trasa to: ul. Wilczak, ul. Serbska, ul. Naramowicka, ul. Lechicka, ul. Murawa, rondo Solidarności, Al. Solidarności, ul. Piątkowska, ul. Lechicka, rondo Obornickie, ul. Lechicka, ul. Wilczak. Nie napiszę, że wszystko mi dobrze wyszło. Mimo wszystko stres zrobił swoje. Jednak egzaminator do samego końca nie zamienił się ze mną miejscem. Gdy zobaczyłam, iż zbliżam się do WORDu, wiedziałam już, że zdałam. :) Pilnowałam się, abym na 'ostatniej prostej' nie zaliczyła jakiejś wpadki. Nie wybaczyłabym sobie tego. Udało mi się parkowanie prostopadłe przodem, a teraz miałabym coś źle zrobić? Nie wchodziło to w rachubę.
Wjechałam na teren WORD. Po chwili zaparkowałam. Egzaminator bez słowa wręczył mi kartkę. Przeczytałam napis: POZYTYWNY. Wryło mnie w fotel! Zaniemówiłam. Szok! Ze łzami w oczach opuściłam autobus. Chciałam się rzucić na szyję egzaminatorowi, ale ostatecznie powstrzymałam się od okazywania takiej radości. Podziękowałam tylko serdecznie. Zalewając się łzami szczęścia, opuściłam plac.
Wróciłam do Czerwonego. Co ciekawe - miałam problem, aby nim jechać. Zdążyłam się przez czas egzaminu przyzwyczaić do innych gabarytów pojazdu i teraz jakoś mi dziwnie było. Szybko jednak wróciłam do równowagi i resztę dnia poświęciłam na załatwianie formalności związanych ze zdanym tego dnia egzaminem. :)

W tym miejscu pragnę serdecznie podziękować wszystkim, którzy mi kibicowali. Kochani - dziękuję za Wasze wsparcie. :) Muszę jednak wspomnieć o szczególnym rodzaju dopingowania, który zapewniła mi jedna osoba (bardzo Tobie dziękuję! :) ). Zacznę od tego, iż jest to miłośnik pewnych napojów pewnej znanej firmy. Pod nakrętkami/kapselkami tych napojów można znaleźć różne napisy. Niesamowite było to, że przez czas trwania mojego kursu, odnajdowane napisy niezwykle trafnie opisywały aktualnie odbywające się wydarzenia. Oto kilka przykładów:
1) gdy rozpoczęłam kurs, pojawiło się pytanie zadane zapewne przez Czerwonego (gdyby potrafił mówić): "KOMU MNIE DASZ? :D". Następnie, jak rozpoczęłam jazdy MANem, pojawił się napis: "OD TEJ PORY JESTEM TWÓJ", a później: "RAZEM ZA KAŻDYM RAZEM".


2) jak męczyłam się z parkowaniem prostopadłym przodem i coraz bardziej nie wierzyłam, że uda mi się nauczyć tego manewru, znalazł się napis: "TO DA SIĘ ZROBIĆ". Czy miałam jakiś wybór? No, chyba nie. Faktycznie, w niedługim czasie, odkryłam trik, jak ten manewr z grubsza opanować. Napis na kolejnej nakrętce skwitował to krótko: "I TAK TRZYMAJ".


 3) najlepsze jednak były kolejne kapselki. Jeden z napisów przewidział, że na pierwszych zajęciach wyjadę 'na miasto': "MIASTO JEST NASZE". Kolejny kapsel przyniósł informację, że: "ZDASZ!". Mogło więc być inaczej? Musiałam zdać i już! ;) No, a "TERAZ TWOJA KOLEJ", by być kierowcą.


Wpis nie zawierał lokowania produktów. ;)

wtorek, 3 listopada 2015

Dzień przed...

Chyba czas najwyższy zakończyć opisywanie mojej przygody z kursem na autobus, nieprawdaż? 
Przygotowywałam się do egzaminu kilka tygodni. Do późnych godzin nocnych czytałam ustawy i rozporządzenia. Przeklikałam tysiące pytań egzaminacyjnych. Ba! Nawet wzięłam kilka dni urlopu, aby spędzić trochę czasu na specjalnym stanowisku w WORDzie. Chętnie podzielę się z Wami obserwacjami, które tam przy okazji poczyniłam...
Otóż to specjalne stanowisko to nic innego, jak stół, krzesło oraz komputer z monitorem i resztą oprzyrządowania. ;) Można tym było zaznajomić się z przykładowymi pytaniami egzaminacyjnymi. O tyle warto było tam trochę posiedzieć, iż pytania te różniły się od tych, które przerabiałam na płycie CD w domu. Od razu też wyjaśniam pewną kwestię - pytania udostępnione w WORDzie to nie są te same, które później pojawiają się na egzaminie. Oczywiście, wiedziałam o tym przed egzaminem, ale uznałam, że ćwiczenie czyni mistrza i przygotowywałam się do teorii na różne sposoby.
Wracając do moich obserwacji... Spędziłam w WORDzie naprawdę wiele dłuuuugich godzin. W tym czasie przewinęło się sporo osób. Niektórzy czekali na egzamin, inni przygotowywali się do niego w podobny sposób, jak ja. Oczywiście nie okupowałam stanowiska non stop. Jeżeli tylko widziałam, że ktoś też chciałby z niego korzystać - ustępowałam miejsca. W takich momentach obserwowałam, jak inni radzą sobie z udzielaniem odpowiedzi. Przyznam, że momentami byłam zatrwożona... Osoby, które za 5 minut miały podejść do prawdziwego egzaminu, nie potrafiły odpowiedzieć na banalnie proste pytania na symulatorze. Rozbawił (?) mnie pewien chłopak, który tego dnia miał podejść bodajże z 11 raz do egzaminu. Obserwował chwilę, jak odpowiadam na pytania. Po chwili stwierdził, że: "Dobrze Pani idzie". Wpuściłam go na stanowisko. Jak zobaczyłam, jak jemu idzie - załamałam się. Jednocześnie przestałam się dziwić, dlaczego tyle razy oblał egzamin. Szczerze go zapytałam, czy przeczytał chociaż ustawę "Prawo o ruchu drogowym"? Gdy usłyszałam odpowiedź: "a co to jest?" i po mojej podpowiedzi, iż jest to "kodeks ruchu drogowego", stwierdził ostatecznie, że "nie". Ręce mi opadły... Postanowiłam jednak wytłumaczyć mu, jakie błędy poczynił. Po chwili spróbował ponownie swoich sił. Jednak, gdy trafił na te same pytania, na które odpowiadał z 10 minut wcześniej i znów poczynił te same błędy, uznałam, że jest 'niereformowalny'. Chyba nie muszę tłumaczyć, że z pół godziny później wyszedł z sali i... oczywiście nie zdał teorii...
W czasie jednej z wizyt w WORDzie miałam też okazję poznać właścicielkę jakiegoś OSK. Miała już uprawnienia na kat. C. Postanowiła podejść do tematu z kat. D. Rok wcześniej powinęła jej się noga na teorii. Wpuściłam ją na stanowisko. Pomyślałam sobie - no, kobitka pewnie zaliczy prawie maksa. Wszak - ma już wyższe uprawnienia, właścicielka ośrodka szkolenia... Po kilku pytaniach wymiękłam. Ja już wiedziałam, że oblała ten próbny egzamin. Wyniki końcowe potwierdziły moje przypuszczenia. Gdy Pani sprawdzała, gdzie zrobiła błędy, to ja jej tłumaczyłam (!), którą odpowiedź i dlaczego, powinna wybrać. Żeby nie było - wcale nie ucieszyło mnie, jak z 20 minut później wyszła z sali. Nie zdała teorii... Jedno co ją, mimo wszystko, ucieszyło - trafiła na podobne pytania, które chwilę wcześniej jej objaśniałam i dzięki moim tłumaczeniom, wiedziała, którą odpowiedź wybrać. ;)

Po tych kilku dniach spędzonych w WORDzie oraz przeżyciu takich momentów, jakie opisałam powyżej, zaczął mi w głowie kiełkować nowy pomysł. Tym bardziej, że ludzie obserwujący mojej starania na symulatorze szczerze podziwiali, jak mi dobrze idzie oraz zachwycali się, jak w przystępny sposób tłumaczyłam im, którą odpowiedź powinni wybrać w swoim teście. Wokół mnie dosłownie zbierały się tłumy słuchaczy... :-O

Gdy opowiedziałam te moje przygody instruktorowi, stwierdził, że: "To może Pani Izo, niech Pani zrobi uprawnienia na instruktora?. Nadaje się Pani". No, przyznam - doznałam szoku. I wiecie co? Dodało mi to niesamowicie dużo pewności siebie. Z resztą, generalnie już tak w połowie kursu, instruktor zapewniał mnie: "Pani Izo, zdasz Pani". Nie mogłam tylko pojąć, skąd tyle pewności w tym człowieku. Rozumiem, że jego doświadczenie mu to podpowiadało, ale przecież przebieg egzaminu był nieprzewidywalny. A jednak ten człowiek we mnie wierzył...

Ostatnie dni przed egzaminem poświęciłam na "szlifowanie" najtrudniejszych manewrów na placu oraz objeżdżaniu najtrudniejszych miejsc, które często są zaliczane w czasie egzaminów. Najbardziej bałam się parkowania prostopadłego przodem. Modliłam się, abym tego nie wylosowała. Resztę rzeczy miałam z grubsza opanowane.

Moje ostatnie parkowanie wyglądało tak:


Instruktor był zachwycony, jak perfekcyjnie stanęłam na liniach, które on uważał za właściwe. Przyznaję - też byłam zaskoczona. Jednak utwierdziło mnie to dodatkowo w przekonaniu, że jestem gotowa, aby podejść do egzaminu...

Poniżej prezentuję zdjęcie, na którym można porównać długości obu pojazdów. Troszeczkę się te gabaryty różnią. ;) Dodam, że było to ostatnie spotkanie przed egzaminem. Jak widać - autobus dotrwał do końca kursu w całości. ;) Czerwony też. ;)


W tym miejscu dziękuję wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób pomogli mi w całej tej przygodzie z kursem na prawo jazdy kat. D. :)

poniedziałek, 2 listopada 2015

Spotkania.

Ciąg dalszy tego wpisu -> klik.

W czasie trwania mojego kursu na prawo jazdy kat. D zauważyłam ciekawą zależność. Zacznę jednak od tego, że przez te wszystkie lata, kiedy to zajmuję się tematem komunikacji miejskiej, dość rzadko spotykałam 'na mieście' autobusowe 'eLki'. Na domiar złego - przy takich spotkaniach prawie nigdy nie miałam przy sobie aparatu. Uwiecznienie więc takiego widoku graniczyło z cudem.
Jednak od momentu, kiedy rozpoczęłam kurs, moje spotkania z takimi pojazdami wzmożyły się. Szczególnie często trafiałam na Solarisa #1606. Co ciekawe - za każdym razem miałam przy sobie aparat. :D Co prawda - ciężko nazwać aparatem coś zamontowanego w telefonie, ale jakby nie było - zdjęcia zrobić można. Jeżeli więc tylko miałam sposobność - fotografowałam takie spotkania. Za każdym razem prowadziłam akurat Czerwonego, więc to jego maskę widać na zdjęciach. :) Dodam też od razu, iż nie zmieniałam pasa ruchu, nie goniłam nikogo, ani nie wyprzedzałam pojazdów, aby takie zdjęcia wykonać. Ot - zwykły traf, że przede mną lub na pasie obok stał autobus. Co więcej - postanowiłam pobawić się w jasnowidza i zapowiedziałam sobie, że ostatnia 'eLka', którą spotkam przed egzaminem, będzie tą, na której zdam egzamin. Przeanalizujcie daty zdjęć. Co wynikło z moich przepowiedni? Dowiecie się, gdy opiszę egzamin. ;)

Zdjęcie z dnia 13 marca 2015 r.


 Zdjęcie z dnia 07 kwietnia 2015 r. 


Zdjęcie z dnia 06 maja 2015 r.


Przed egzaminem postanowiłam przeszukać nieco zasoby fotograficzne mojego dysku. Tak, jak przewidywałam - nie udało mi się znaleźć zbyt wielu zdjęć poznańskich 'eLek'. Jednak i tak zdjęcia, które znalazłam, pomogły mi w nauce. Przy okazji zrobię mały przegląd:
1) najstarsza w moich zbiorach 'eLka': Jelcz M11 #1997 z 1988 r. Autobus został skasowany w 2010 r., więc nie miałam szans już na niego trafić na egzaminie. ;)
Link do zdjęcia -> klik.
2) kolejny Jelcz. Też M11, jednak o numerze taborowym #1945. Dla odmiany - z 1989 r. Również skasowany, również w 2010 r., również nie do spotkania na egzaminie. ;)
Link do zdjęcia -> klik. 
3) przechodzę do bardziej współczesnych czasów. Znów Jelcz. Tym razem w wersji L100 o numerze taborowym #1998. Rok produkcji: 2000. Pojazd ten jest nadal na stanie MPK Poznań, więc jest 50% szans, iż trafi się na niego na egzaminie.
Link do zdjęcia nr 1 -> klik. 
Link do zdjęcia nr 2 -> klik.
4)  i ostatni pojazd w mojej wyliczance: Autosan A1010T o numerze taborowym #1995. Rok produkcji: 2009. Także nadal należy do MPK Poznań, więc uzupełnia on kolejne 50% szans na spotkanie na egzaminie.
Link do zdjęcia -> klik.
A na co ja trafiłam? ;>

niedziela, 1 listopada 2015

Ciekawostki z kursu.


Ciąg dalszy tego wpisu -> klik.

Gdy przyjeżdżałam na zajęcia, autobus zazwyczaj stał zaparkowany na swoim miejscu. Ewentualnie przyjeżdżał nim inny kursant i zatrzymywał się na parkingu tak, abym mogła bez problemu 'przejąć stery' i pomknąć dalej. Jednak pewnego razu, gdy przyjechałam, ujrzałam taki oto widok:



Autobus był właśnie tankowany. Tego dnia wyjątkowo miałam zajęcia z innym instruktorem, więc nie zdziwiła mnie aż tak sytuacja, że autobus jest gdzie indziej. Zastanowiło mnie tylko, czy mam podejść, czy jednak poczekać, aż podjedzie na miejsce, z którego zazwyczaj startowałam. Postanowiłam jednak podejść i zapytać. Okazało się, że instruktor już na mnie czeka i... poprosił, abym wsiadła za kółko. Problem w tym, że podchodząc już do autobusu zastanawiałam się, jak nim wyjechać (czułam, że to jednak ja będę musiała to uczynić, więc zawczasu zaczęłam analizować możliwości manewru), gdyż jazda na wprost była w zasadzie niemożliwa. Ta stacja benzynowa nie jest przystosowana do pojazdów o takich gabarytach i nie byłoby możliwe wyjechanie przez barierki, które widać na zdjęciu po lewej stronie... Tak sobie pomyślałam - "no, chyba nie chce mi ktoś powiedzieć, że tutaj trzeba wycofać?!". Odpowiedź szybko się pojawiła: "Pani Izo, proszę wycofać". "O matko boska!" - pomyślałam. Jednak od razu przypomniała mi się przygoda z węgierskim kierowcą i  jego wirtuozeria z cofaniem (klik). A co! Ja nie dam rady? Węgier mógł, to ja też mogę! ;) Dlaczego jednak mnie to nieco przerażało? Na zdjęciu tak tego nie widać, ale:
1) ten znak drogowy widoczny po prawej ograniczał nieco pole manewru,
2) te małe czarno-żółte słupki jeszcze bardziej ograniczały to pole,
3) kawałek za tyłem autobusu był płot...
Naprawdę nie wiem jakim cudem, ale zrobiłam to na dwa. Dosłownie wycyrklowałam, co do centymetra, cały manewr. Chociaż widziałam, że nawet instruktor nerwowo patrzył na mnie i w lusterka. Cóż - nie wiem, kto się bardziej bał... ;)
Była to jednak kolejna sytuacja, która utwierdziła mnie, że zaczynam wyczuwać gabaryty takiego pojazdu, co oczywiście sprawiło mi sporo radości. :)

wtorek, 8 września 2015

Prawie jak...

Ciąg dalszy tego wpisu -> klik.

Nadszedł czas, aby opisać ciąg dalszy mojego kursu na autobus.
Gdy manewry na placu w miarę opanowałam oraz poznałam już większość tras egzaminacyjnych, zaczęłam coraz bardziej namawiać instruktora, abyśmy choć raz pojechali nieco dalej niż wokół "komina WORDu". ;)
Pewnego dnia w końcu usłyszałam mniej więcej coś takiego: Pani Izo, jak Pani chce, to niech Pani dzisiaj jedzie do tego swojego Suchego Lasu. Pomyślałam jedno: jupi!!!
Oczywiście nie trzeba było mnie długo na to namawiać. Jedyne, co mnie na moment przeraziło - to ułożenie trasy dostosowanej do pojazdu o długości 12 m. Tutaj przydała się moja znajomość sucholeskiej komunikacji. Nawet nie pamiętam, jak znalazłam się na ul. Morasko i piękną aleją lipową podążałam po trasie linii nr 902. Przerażał mnie tylko skręt z ul. Alejowej w ul. Bogusławskiego. Pomyślałam sobie: liniowe autobusy się mieszczą, to ja nie dam rady?! No i udało się! :) W nagrodę czekała mnie już ostatnia prosta do pętli, a tam - możliwość zrobienia zdjęcia. Wszak po to tutaj przyjechałam. Zabrakło tylko odpowiedniego oszyldowania, ale przecież - nie wszystko można mieć. Oto efekt:
Biało-czerwony MAN. Zielone logo na boku... No wszystko wygląda prawie, jak w przypadku autobusu ZKP Suchy Las. Gdybym na wyświetlaczu ustawiła numer linii 902, mój autobus mógłby udawać liniowca. Jednak, jak wiadomo - prawie robi różnicę... ;) Dla porównania podlinkuję zdjęcie liniowego autobusu zrobione przez Kolegę w tym samym miejscu: klik.
W tym miejscu pragnę serdecznie podziękować instruktorowi za spełnienie marzenia! :)
Na powrocie przejechałam ul. Leśną, zaliczając progi zwalniające znane w środowisku kierowców. Nie raz pokonywałam je samochodem, ale dopiero przejazd autobusem uświadomił mi, co na co dzień przeżywają tutaj kierowcy liniowych autobusów. Szczerze współczuję!
A Czerwony? Jemu poświęciłam całe popołudnie. Ta dopołudniowa wyprawa autobusem wprowadziła mnie w dobry humor, co zaoowocowało pogodnym nastrojem na popołudniowej przejażdżce Czerwonym. Jej efekty możecie poznać tutaj -> klik.