piątek, 10 kwietnia 2020

Koronawirus.

Zacznę nietypowo.

Czy boję się, że umrę w wyniku zarażenia koronawirusem? Teraz już nie. Na początku byłam zlękniona. Tym bardziej, że kwalifikuję się do grupy podwyższonego ryzyka, ale...

Już się nie boję. Dlaczego? Ponieważ bardzo szybko przypomniałam sobie o cytacie, który towarzyszy mi od wielu lat. W dość ciekawych okolicznościach trafiła w moje ręce kartka pocztowa. Jej zdjęcie zamieszczam poniżej:


"Wszystko w ręku Boga" - te słowa często pojawiają się w moich myślach. Wykorzystuję je również w rozmowach z ludźmi, szczególnie tymi, którzy się czegoś boją. Cytuję im te słowa ku pokrzepieniu. To zawsze działa! :)

Długi czas ta kartka towarzyszyła mi w pracy, ale w końcu uznałam, że nie jest to odpowiednie miejsce dla niej i zabrałam ją do domu. Po pewnym czasie umieściłam ją w ramce i postawiłam w widocznym miejscu. Tak oto pojawiła się w moim codziennym życiu. Ilekroć jest mi smutno, źle i przeżywam trudne chwile, biorę ramkę z kartką do ręki. W niedługim czasie na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Niekiedy bardzo nieśmiały, gdy problem, z którym się zmierzam jest naprawdę trudny. Czasami towarzyszą mu łzy, ale... w głębi serca pojawia się radość.

Później przypomniałam sobie o kolejnym cytacie. Choć nie śledziłam z uwagą pontyfikatu św. Jana Pawła II, to pamiętam, że to hasło jemu towarzyszyło. I z takim skojarzeniem utrwaliłam je w mojej głowie. Chodzi o zwrot "nie lękajcie się". Ponoć ten i jemu podobne występują w Biblii aż 365 razy -> klik.
 
Gdy zestawimy je ze sobą, nabierają niezwykłej mocy. "Nie lękajcie się". "Wszystko w rękach Boga". Czy Bóg mógłby nas skrzywdzić, skoro stworzył nas z miłości? No, nie! A to, że w naszych życiach pojawiają się sytuacje trudne, problematyczne, tragiczne albo katastroficzne, ma zupełnie inne znaczenie. Takie chwile nie mają nas skrzywdzić, tylko pomóc coś zrozumieć, czegoś nas nauczyć.

Przy okazji przypomniało mi się, że kiedyś popularna była taka piosenka -> klik.

Dzisiaj mijają dokładnie 4 lata od momentu, kiedy zakopałam się w lesie -> klik
Minęło już sporo czasu od tego wydarzenia, ale w myślach często do niego wracam. Dla osób, które przeczytały tamten wpis, może się wydawać, że to było straszne, wręcz traumatyczne przeżycie dla mnie. Nic bardziej mylnego! Wydarzyło się to w takim momencie mojego życia, że do dzisiaj dziękuję Bogu, iż znalazłam się wtedy w takiej sytuacji. Pomimo, że byłam blisko domostw ludzkich, to spędziłam sporo czasu sama. Jednak nie byłam samotna. Koło mnie cały czas czuwał On. Miałam więc z kim porozmawiać i zastanowić się nad swoim życiem. Ktoś by powiedział, że mogło mi się wtedy coś stać i mogłam umrzeć. Komuś takiemu powiedziałabym, że właśnie tam kolejny raz się urodziłam.

Nie bez powodu nawiązuję do tamtej przygody w lesie. Wszak wydarzyła się ona w Puszczy Pyzdrskiej. Miejsca dla mnie magicznego. Od dawna przymierzałam się, aby poczynić wpis o tematyce, którą dzisiaj poruszam. Jednak ciągle się nie składało. Poza tym czekałam na odpowiednią wenę do pisania. Musiałam to sobie wszystko odpowiednio poukładać, aby móc właściwie Wam to przekazać. Okres narodowej kwarantanny idealnie się w to wpisał.

Gdy czytam kolejne informacje, że ludziom tak ciężko bez chodzenia po galeriach handlowych, bez ćwiczeń w siłowni, bez wizyt u fryzjerów i kosmetyczek, to robi mi się naprawdę smutno. Ci ludzie potwornie się nudzą. Nie potrafią spędzić czasu sami ze sobą i swoją rodziną (przyjmuję ogólnik - wiadomo, że sytuacje są różne). Niemniej - mało kto potrafi dzisiaj odnaleźć przyjemność w siedzeniu w domu, podziwianiu kwiatów, które rozkwitają na parapecie (mój grudnik właśnie skończył kwitnienie, a pachnący (!) storczyk obsypał się dziesiątkami kwiatów), przysiądnięciu na moment na balkonie (zdaję sobie sprawę, że nie każdy go posiada) i przyglądaniu się ulicznemu życiu. Spędzam czwarty tydzień w domu (przy czym pracuję zdalnie) i... nie mogę znaleźć nawet jednej chwili, aby spokojnie usiąść i poczytać książkę. Ale co się dziwić. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że w moim słowniku nie ma wyrazu "nuda". Ale kiedy mam ten wolny czas wygospodarować? Gotuję, sprzątam, piorę. Ogólnie - prowadzę dom. Do tego pracuję. Po pracy poświęcam kolejne minuty - a to na spędzenie chwili z drugą połową, a to na telefony do najbliższych, a to na przesadzanie kwiatów, a to na ćwiczenia na macie, a to na spisanie ważnych danych, a to na zrobienie kolejnej bransoletki, a to na przystrojenie domu w wiosenno-wielkanocne ozdoby, a to na przeglądnięcie galerii komunikacyjnych, a to... robi się północ i idę spać. Wróć! W porządek dnia staram się wpisać jeszcze jedno wydarzenie. Specjalnie wymieniam je na końcu, aby pokazać, że przy tym codziennym, rutynowym życiu, warto znaleźć kilka minut na rozmowę z Przyjacielem. Niekiedy jest to tylko krótka pogawędka, czasami modlitwa, innym razem - wysłuchanie kaznodziejów na YT albo wyszukanie jakiejś ciekawej interpretacji Pisma Świętego. Jednak ta... hmmm... nagroda na koniec dnia (zazwyczaj czynię to wieczorem) sprawia, że w ciągu dnia staram się wyrobić ze swoimi obowiązkami, aby z "wolną głową" usiąść i popaść w zadumę.

Wiele lat zajęło mi osiągnięcie takiego stanu. Jak do tego doszłam, opiszę kiedy indziej. Jednak sporo zasługę w tym mają właśnie wyjazdy do Puszczy Pyzdrskiej. Odwiedziliśmy tam sporo domów. Mogłam więc na wielu przykładach zaobserwować pewne zależności. Generalnie w każdym domu odnajdywaliśmy "święty" obraz, figurkę Matki Boskiej albo krzyż. W każdym bądź razie nie można było przegapić faktu, że tamtejsza społeczność była wierząca. To dawało sporo do myślenia. Zwłaszcza w zestawieniu z tym, czym Ci ludzie dysponowali na co dzień. Zazwyczaj całym ich światem było małe gospodarstwo, na które składał się: dom, budynek gospodarczy, kawałek ziemi. Tyle. Często Ci ludzie nie opuszczali swojego "fyrtla" przez całe życie. Wiem, co piszę. Poznaliśmy takiego przesympatycznego, starszego Pana. Miał, bodajże, 75 lat. Wiedział, że to, czym przyjechaliśmy, to samochód, ale nie miał pojęcia, co to za marka. On całe życie jeździł konno albo koniem z bryczką. Tak, jak Jego Rodzice. Najdalej, gdzie był poza domem, to miejscowość oddalona o 30 km od Jego domu. Gdy sobie w głowie wyrysowałam wtedy okręg o takim promieniu, to pierwsza myśl, jaka mi się pojawiła: "o Boże!". Ja, która była w wielu miejscach poza Polską, spotkałam człowieka, który przez całe swoje życie nie opuścił nawet województwa, w którym się wychował. Niesamowite! Jednak, choć może wydać się Wam to dziwne, w pełni rozumiałam tego człowieka, a mając już taką widzę o Nim, starałam się dostosować naszą rozmowę do Jego realiów. A rozmowa była bardzo sympatyczna! Ten człowiek był taki radosny... Gdy mówił o swoim koniu, w Jego oku pojawiła się taka wesoła iskierka. Chciał nas poczęstować jabłkami, które były aż czerwone od słońca, które je przyrumieniło.


Aż żal było opuszczać tamto miejsce. I żebyście sobie nie myśleli, że ten Pan tam tak sam żył. Na Jego posesji mieszkał Jego syn. Syn wybudował współczesny dom, miał samochód, ciągniki rolnicze, itd. Temu starszemu Panu to nie przeszkadzało, ale sam do tego nie ciągnął. Wolał mieszkać w swojej chałupince, na której progu drzwi stały koszyki z jabłkami, a po okalającym ją drewnianym płocie przeskakiwał łaciaty kot...



Wracając do wiary. Nie zapomnę, jak to właśnie mnie przypadło odkrycie jednej z najpiękniejszych chatek. Z zewnątrz nie sprawiała zbyt dobrego wrażenia. Z resztą sami się przekonajcie:


Ale za to jej wnętrze... Oprócz urokliwej szafy, obrazka z życzeniami imieninowymi, monidłem i innymi "duperelami", widzieliśmy tam figurkę i książeczkę będącą pamiątką Pierwszej Komunii Świętej. Rzuciliśmy się z aparatami, aby to jakoś upamiętnić.





W tym samym domu, nad kanapą, na której leżały figurka i książeczka, wisiał taki oto obrazek:


Z kolei w innym pokoju wisiał krzyż:

 
Więcej zdjęć z tej chatki na razie nie zaprezentuję. Zostawię je na inną okazję. Jednak zapewniam - będziecie pod wrażeniem, gdy już je zobaczycie. :)

Jednak Puszcza Pyzdrska jest bogata też w inne obiekty. Jest tam od groma kapliczek. Dzisiaj przedstawię tę, którą uważam za najpiękniejszą.



Uwielbiam ją nie tylko za jej wygląd, ale także za to, że jest znakiem, iż zbliżam się do mojego ukochanego gospodarstwa. Dzisiaj pokażę je bardzo ogólnikowo, ale jak tylko będzie to możliwe, poświęcę jemu osobny wpis.

Dom gospodarzy niestety już wtedy był w opłakanym stanie. Chata była opuszczona, co tylko dodatkowo działało na jej niekorzyść, ale...




...pomimo jej przejmującego widoku, mieliśmy wrażenie, że właściciele za chwilę wrócą z pola i przysiądą na tych krzesłach, aby odpocząć po ciężkim dniu wypełnionym pracą na roli. Naprawdę czuliśmy coś takiego! To było niesamowite! 



 A co zastaliśmy w samym wejściu do domu?



Przy innej wyprawie udało się znaleźć dom, którego strop opierał się już tylko na... szafie.


Ale teraz już wiem, dlaczego czekał na nas. Odpowiedź znajdziecie na poniższym zdjęciu. Moją uwagę przykuły obrazki, które wisiały na ścianie.
 

Przy kolejnych wyprawach do Puszczy Pyzdrskiej zrozumiałam, ile tutaj jest Boga. Gdzie się człowiek nie ruszy, On tutaj jest. Kiedy więc tylko chciałam uwolnić się od miejskiego zgiełku, wsiadałam w auto, zgarniałam współtowarzysza i jechaliśmy na zdjęcia. Po kilku wypadach nie trzeba było mnie w ogóle na to namawiać. Pomimo tego, iż te wyjazdy były bardzo wyczerpujące. Często musiałam wstać o 2 w nocy, by o 3 zgarnąć sprzed domu mojego kompana i starałam się dojechać na miejsce docelowe w okolicy godziny 4, abyśmy mogli sfotografować wschód słońca. Potem przez cały dzień krążyliśmy, robiąc cały czas zdjęcia, aż doczekiwaliśmy zachodu słońca i udawaliśmy się w drogę powrotną do domów. Potrafiliśmy w ten sposób wykręcić kilkaset kilometrów dziennie. Moje oczy były przekrwione ze zmęczenia, bo nie dość, że wytężałam wzrok, aby w pełni skupić się na prowadzeniu auta, to jeszcze dodatkowo męczyłam go fotografując to, na co się natknęliśmy. Byłam wykończona. Niekiedy potrzebowałam dwóch dni, aby po takim wypadzie dojść do siebie. Ale nie żałuję ani sekundy, bo każda z tych wypraw była okazją do bliskiego spotkania z Bogiem. Takie odczucie najlepiej przedstawia ten filmik:



Wyobraźcie sobie - wychodzicie ze swojej chatki, podchodzicie na skraj łąki, która okala Wasze domostwo i podziwiacie mgłę wędrującą po Waszym polu. Do tego chłód, wzmożony przez wilgoć, jest przełamywany ciepłem pochodzącym od promieni słonecznych, które właśnie przebijają się przez chmury. Całości dopełnia śpiew ptaków...
  

Na płocie, zza którego nadciąga mgła, czeka kolekcja słoików.
 


A we wnętrzu domu (nie wchodziliśmy do środka. Zdjęcie zrobione przez dziurę w ścianie!) na stole stał krzyż. Do dzisiaj nie wiemy, czy to pozostałość po kolędzie czy po ostatnim namaszczeniu...



Do tak magicznego miejsca przyprowadziła nas poniższa droga. Jak widać po samochodzie, który wówczas jeszcze bardzo dobrze się prezentował, ta wyprawa to dość odległe czasy (6 lat temu). Mimo to - do dzisiaj mam w sobie emocje, które towarzyszyły tamtym chwilom i przeglądanie zdjęć oraz filmów znów je ożywiło. 😊


 Wyobraźcie sobie, że tego samego dnia trafiliśmy na taką chatkę:
 

Jej wnętrze zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Dlaczego? Nie ma sensu tego opisywać. Zobaczcie sami:


Zwróćcie, proszę, uwagę, ile tam "świętych" obrazów. W centrum makatka -> klik z napisem: "Jezu ufam Tobie". Mnie to hasło od zawsze kojarzy z takim obrazkiem -> klik. Od lat robił on na mnie ogromne wrażenie i przyciągał mój wzrok. Przypadek (???) sprawił, że w zeszłym roku obrazek dokładnie z takim wizerunkiem trafił w moje ręce. Wisi teraz nad drzwiami wejściowymi do domu.

Ale wróćmy do chatki, bo to nie był koniec! Gdzie się człowiek nie obejrzał, pełno śladów religijności właścicieli domu. W tym samym pomieszczeniu można było trafić na taki widok:


I pomyśleć, że mogłam zostać mieszkanką tego domu. Jak? Otóż właściciel widział we mnie swoją przyszłą żonę. Nawet próbował poderwać mnie na swoją "furę", ale - choć sami przyznacie - pomimo tego, że miał z czym startować, to przy Czerwonym każdy inny pojazd jest bezkonkurencyjny. Poza tym, jedyne, co nas łączyło, to... kolor naszych pojazdów. 😉




Dla mnie takie chwile były prezentem od Boga. Po całotygodniowym trudzie i pokonaniu kilkuset kilometrów, wysiadałam z samochodu i w nagrodę otrzymywałam właśnie takie widoki i przygody. Mogłabym tego typu przykładów opisać wiele, bo i wypraw do Puszczy było sporo.

Pomimo, iż mieszkam w mieście, to w znacznym stopniu mam "wiejską" duszę. Kocham przyrodę, bliskość z nią. To z kontaktu z nią czerpię prawdziwą przyjemność. Nie potrzebuję kin, teatrów, galerii handlowych. Natura oferuje nam znacznie piękniejsze seansy i spektakle. Zamiast kolejnego flakonika perfum, wolę poczuć woń kwitnącego bzu. Staram się więc uprościć swoje życie, aby móc znajdywać czas na cieszenie się właśnie takimi drobnostkami. Wiecie, że teraz kwitną szafirki i hiacynty? I forsycja! Do tego stokrotki i zawilce. Przyroda budzi się do życia!

Jeśli to możliwe, to próbuję ludziom z mojego otoczenia pokazać, w jaki sposób można odnaleźć prawdziwe szczęście i cieszyć się takimi drobnostkami. Mam znajomego, który posiada niezły telefon, ekstra zegarek, samochód (nówka! z salonu!), ale... wewnętrznie jest smutny. Te "zabawki" to tylko ułuda szczęścia. Przedmiotami nie jesteśmy w stanie "zbudować" siebie. Prawdziwe szczęście przynosi zrozumienie siebie i uzyskanie harmonii z otoczeniem.
Pod koniec marca trafiłam na taki artykuł -> klik. Poniżej zamieszczam kilka cytatów z niego:
"Kilka lat temu odwiedziłem Korę. To było na Roztoczu, gdzie się wyprowadziła. Dookoła nie było nic. Tylko pola. I powiedziała mi, że jak żyła w dużym mieście, codziennie była zasypywana atrakcjami. Premiery, bankiety, pokazy mody, występy w telewizji, imprezy - wydawać by się mogło: pełnia życia. Ale dopiero mieszkając na tym polu poczuła, że żyje naprawdę", "Myślę że cała idea funkcjonowania człowieka szczęśliwego opiera się na tym, żeby żyć prosto", "To o tyle mocne, że on przyznał, że to prostota życia powoduje, iż człowiek skupia się na rzeczach najważniejszych".
Wydaje mi się, że te słowa najlepiej są w stanie opisać to, co chciałabym w dalszej części przekazać Wam, moi drodzy czytelnicy.
Uważam, że obecna sytuacja jest szansą dla wielu ludzi, którzy chcieliby chociaż spróbować przybliżyć się do Boga. Zdaję sobie sprawę, że to wszytko nie jest łatwe i często okupione cierpieniem, np. wynikającym ze straty najbliższych. Jednak... wiem, co piszę. Wiem, jak odejście najbliższych potrafi być bolesne. Sama to wielokrotnie już przechodziłam w swoim życiu. Niektóre z tych chwil były naprawdę tragiczne, a jednak nawet wtedy (choć wówczas nie wierzyłam w Boga, a nawet jeszcze bardziej się od Niego odwróciłam), czułam, że to wszystko miało jakiś głębszy sens i nie wydarzyło się w moim życiu przypadkowo. Zabrało mi to wiele lat, aby to w końcu zrozumieć, aby odnaleźć sens nawet tak bolesnych przeżyć, ale... choć to dla wielu zabrzmi dziwnie - nie żałuję żadnych z nich. Teraz wiem, że bez tego wszystkiego nie byłabym tym, kim jestem i nie byłabym tutaj, gdzie jestem. Bóg widział, że choć uparcie sprzeciwiam się Jego istnieniu, w głębi serca szukałam relacji z Nim. Zastosował więc terapię szokową. Muszę przyznać, że niezły z Niego psycholog. Jego metody naprawdę przyniosły niesamowite skutki. Moje dalsze spotkania z Bogiem sprawiły, że dzisiaj ogarnia mnie totalny spokój. Niezwykle trudno jest wyprowadzić mnie z równowagi. W zasadzie nie pamiętam, kiedy ostatnio się to komuś udało (no, dobra - pewną sytuację sprzed wielu lat sobie przypominam, ale wówczas wpłynęła na to moja choroba). Jednak zastanówcie się, dlaczego miałabym się złościć, dawać ponieść złym emocjom? Przecież u mojego boku jest najwspanialszy Przyjaciel. Towarzyszy mi od urodzenia i był mi wierny nawet wtedy, gdy Go odtrącałam. Dlatego teraz, gdy już się dogadaliśmy, jestem taka spokojna. Znalazłam najprawdziwszą radość i szczęście. Uknuło się nawet takie określenie "kłębek szczęścia", którym czasami siebie opisuję. Chcecie zaznać takiego stanu? Może ten filmik Wam w tym pomoże -> klik.

Jestem ciekawa, jak w relacji z Bogiem odnajdywali się mieszkańcy Puszczy Pyzdrskiej. Sądzę jednak, że dzięki temu, iż w ich życiach nie było "wypełniaczy" w postaci kin, wyjść do kawiarni, siłowni, mieli znacznie więcej miejsca i czasu na zapełnianie "pustki" Bogiem. I takich pustek Wam życzę -> klik.
 
Odpowiadając ponownie na pytanie, które znajduje się na początku tego wpisu - dlaczego miałabym się bać, skoro po śmierci spotkam się z moim największym Przyjacielem i będziemy mieli jeszcze więcej czasu na wspólne pogaduchy?

Pamiętajcie. "Nie lękajcie się"! :)

Cytat na dzisiaj: "Jeśli umrzesz zanim umrzesz, to nie umrzesz kiedy umrzesz” (śp. ks. Piotr Pawlukiewicz).

Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz