środa, 16 marca 2016

"Góralu, czy Ci nie żal..."

Tak mnie jakoś ostatnio naszło na sentymenty, wspomnienia z dzieciństwa, itp. Postanowiłam więc poświęcić jedną sobotę na wycieczkę śladami mojego dzieciństwa. Na pierwszy ogień pojechałam zaliczyć... 'shoping'. Spokojnie. Nie mam na myśli biegania z koszykiem po jakimś centrum handlowym. Choć do centrum się wybrałam. Używając tego określenia mam jednak na myśli środek miasta. :)

Zaparkowałam Czerwonego i udałam się pieszo w okolice Okrąglaka. Dlaczego tam? Chyba każdy Poznaniak wie, że jeżeli potrzebuje kupić coś od prawdziwego górala, to musi wybrać się właśnie w to miejsce. Co prawda, Pani, u której robiłam teraz zakupy pochodzi z Nowego Targu (niektórzy uważają, że tam nie mieszkają prawdziwi górale), ale mi to w niczym nie przeszkadzało. Znałam ją od lat. Po chwili rozmowy Pani uświadomiła mi, że ten interes prowadzi już tutaj od 40 lat! Jakoś ta informacja sprawiła, że poczułam się staro. Wszak - ja te stragany kojarzę z czasów, kiedy byłam dzieckiem, czyli od jakiś 20 lat...

Postanowiłam kupić góralskie kapcie. Miałam takie, jak byłam jeszcze małą dziewczynką. Od lat zbierałam się, aby znów sobie takie kupić, jednak jakoś czasu brakowało. Gdy wróciłam z zakupów, postanowiłam je sfotografować, aby mieć pamiątkę, gdy znów mnie na sentymenty weźmie. ;)

05.03.2016 r., Poznań, ul. Libelta.


Teraz zima mi niestraszna! :)


Następnie zabrałam Czerwonego w miejsce, które odkryłam kilka lat temu. Niedawno zabrałam tutaj rowerzystów, bo okazało się, że większość z nich nie miała pojęcia o jego istnieniu. Cóż mam na myśli? Chodzi o tor saneczkowy na Cytadeli. Jeden naszych rowerzystów był na tyle odważny, iż postanowił tędy zjechać. Grupa nie chciała być gorsza i ruszyła w pogoń za nim. Nie wiem jakim cudem - też dałam się w to wciągnąć. Wrażenia? Niezapomniane! :)

Tor obchodzi w tym roku 45-lecie istnienia. W trakcie budowy wyglądał tak -> klik.
W tle widać kawiarenkę, która dawniej prezentowała się w ten sposób -> klik.
Zimą faktycznie można tutaj śmigać na sankach (osobiście nigdy z niego nie korzystałam, ale jeszcze wszystko przede mną) -> klik.
À propos rowerów i tego toru - w 2011 r. doszło tutaj do tragicznego wypadku -> klik.  Nam się na szczęście udało zjechać bez uszczerbku na zdrowiu.


Tutaj widać ciąg dalszy toru. W dole widać ul. Szelągowską. Natomiast komin w tle należy do elektrociepłowni Poznań Garbary EC-I.


A skoro już 'zahaczyłam' o Cytadelę, to przypomniało mi się, że 'za dzieciaka' podziwiałam gwiazdę znajdująca się na szczycie tego pomnika:


Gwiazdę później zdjęto i słyszałam o niej różne legendy, ale ja o tym symbolu nie zapomniałam. Z resztą sami poczytajcie -> klik.

Podjechałam w jeszcze jedno miejsce znajdujące się przy Cytadeli. Ono z kolei kojarzy mi się... z nauką jazdy. Jednak nie z moimi kursami. Po prostu jest tutaj wzniesienie, na którym niejednokrotnie obserwowałam kursantów zmagających się z ruszaniem z ręcznego.



Następnie pojechałam odwiedzić rejony nad rzeką Wartą, o których ostatnio się sporo rozpisywałam. Tak mi się tam ostatnio spodobało i przy okazji przypomniało mi się, że znam tam od lat jeszcze kilka pięknych miejsc. Najpierw planowałam pojechać inną uliczką, ale coś mnie podkusiło, aby skręcić wcześniej. Coś mi podpowiadało, że może spotkam jakiś ciekawy samochód, Liczyłam na Trabanta, ale... Przejechałam kilkaset metrów i jak zauważyłam pewien obiekt, to aż głośno krzyknęłam: "O ku...". No, wiecie co. ;)

Jednak chyba jestem za to rozgrzeszona, prawda? Wszak, nie często spotyka się... Tarpana! I to z liczbą "13" w numerze rejestracyjnym! :D


Dla niewtajemniczonych - samochody te były produkowane w Poznaniu. W zeszłym roku w Szreniawie koło Poznania utworzono muzeum Tarpana. Robiąc zdjęcia, zastanawiałam się nawet, czy nie spotkałam jednego z eksponatów. Jednak na razie nie udało mi się tego ustalić.


W końcu dotarłam do obranego na ten dzień celu. Poniżej prezentuję Wam fragment Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego. Przyjechałam tutaj specjalnie, aby zrobić zdjęcia z tymi wierzbami. Dodam, że uwielbiam tędy wracać z moich rowerowych wojaży.


 

 

Robiąc poniższe zdjęcie musiałam uzbroić się w cierpliwość. Chwilę wcześniej jakiś Pan zatrzymał się idealnie w obranym przeze mnie kadrze i... zrobił telefonem małą sesję fotograficzną. Upatrzonym przez niego obiektem był... Czerwony. Kilka minut później ów Pan podszedł do mnie i zapytał o samochód. Ocenił, że Czerwony jest w niezłym stanie, ale jednocześnie sądził, że zaparkowałam go tak, bo się pewnie popsuł i czekam na pomoc. Niezwłocznie wyprowadziłam go z błędu.

 

Postanowiłam też pokazać Wam kolejny tunel. Przebiega on pod linią kolejową, która kilkaset metrów dalej przebiega po estakadzie kolejowej, którą zaprezentowałam wcześniej -> klik.
Podobną konstrukcję prezentowałam już w tym wpisie -> klik.



Przy okazji tej wyprawy odkryłam ciekawe miejsce. Co, jak co, ale na zlocie przyczep kempingowych jeszcze nie byłam. ;) Niewiadów - rulez! ;)

 

Odkryłam niedawno, że Czerwony znów miał swoje 5 minut w mediach. Tym razem został uwieczniony na parkingu. Jego zdjęcie zostało zaprezentowane na forum Syreniarzy -> klik. Wpis z: 2016-02-17, 10:06.

Przypomniało mi to, że od dłuższego czasu wybierałam się w miejsce, gdzie od lat stały Syreny. Obecnie stacjonuje tam tylko jedna, ale Czerwony postanowił ją odwiedzić. :)

 

Co ciekawe - już w 2007 r. udało mi się tutaj sfotografować tę Syrenę. I to w jakim towarzystwie! Z resztą sami zobaczcie:
03.04.2007 r., Poznań.


Na koniec tej relacji prezentuję jeszcze zdjęcie (zrobione tuż obok) z rozrośniętą robinią akacjową. Bardzo lubię te rośliny, jako motywy moich zdjęć. :)
















Czułam, że tego dnia po raz ostatni będę miała okazję do zrobienia jakiejś większej wycieczki z Czerwonym. Stąd też pozaliczałam prawie wszystkie miejsca, do których wybierałam się od dłuższego czasu, aby uwiecznić tam Czerwonego. Moje przeczucia się sprawdziły. Zapadła decyzja. Na dłuższy czas żegnam się z moim czerwonym towarzyszem. Jednak nie obawiajcie się. Bloga nie zamykam. Co prawda - nie będę relacjonować bieżących wycieczek (chyba, że spotkam na nich inne Wartburgi), ale przecież mam do opisania chociażby zloty w Eisenach, czy też wyjazdy do Puszczy Pyzdrskiej. Może i dobrze, że to się teraz zdarzyło? Jest szansa, że w końcu znajdę chwilę czasu na 'przekopanie' archiwum. :)

A co się stało z Czerwonym? Spokojnie. Jeszcze o tym napiszę za jakiś czas. :)

wtorek, 8 marca 2016

Dzień kobiet.

Dla Czerwonego i dla mnie jest to bardzo ważny dzień. 

Choć minęły już trzy lata, to pamiętam, jakby to było dzisiaj. Misiek wrócił do domu. Uwielbiam frezje, ale bukietem czerwonych róż też nie pogardzę. Jednak po wejściu do domu nie dostałam od niego żadnych kwiatów. W pierwszym momencie czułam się zawiedziona. Jedak po chwili w mojej dłoni leżał już pęk kluczy. "Spójrz za okno" - usłyszałam. W te pędy podbiegłam do okna, otworzyłam je i wychyliłam się nieco. Z wrażenia o mało nie wypadłam. Na dole stał... czerwony Wartburg. :-O

Wiedziałam już nieco wcześniej, że moja przygoda z Białym dobiega końca. Nie sądziłam jednak, że jego następca pojawi się w moim życiu akurat w takim dniu.

Po chwili byliśmy już na dole. Misiek przewiózł mnie 'wokół komina'. Auto powalało swoim rewelacyjnym stanem technicznym. Było prawie nowe. Kierownica niewyświecona. Fotele niewysiedziane. Niemalże pachniał nowością. Na liczniku 67 000 km przebiegu. Nówka! Niemniej - radość mieszała się z niesamowitym smutkiem. To był gwóźdź do trumny Białego. Białego, którego tak uwielbiałam (napisałabym, że wręcz kochałam, ale - to przecież "tylko" samochód).

Ilekroć wsiadam do Czerwonego i widzę kolor jego lakieru, od razu przed oczami mam bukiet czerwonych kwiatów, a to z kolei przypomina mi, w jakich okolicznościach dostałam kluczyki od niego.

Dzisiaj też spędziłam wieczór z Czerwonym. Zawiózł mnie, a gdzieżby indziej, jak nie do Centrum Kultury w Suchym Lesie. Po wielu latach w końcu wybrałam się do... kina (o ile mogę to tak nazwać). Skorzystałam z tej oferty -> klik.

Zajechałam na ostatnią chwilę. Byłam przekonana, że o miejscu siedzącym mogę zapomnieć. Gdy weszłam do sali - zaniemówiłam. Na 200 miejsc zajętych było... ok. 20. Dzięki temu usiadłam w 3 rzędzie. Przyznaję, że na tak kameralnym pokazie chyba nigdy nie byłam. :)

Pierwszy film wywołał sporo zabawnych reakcji i to pomimo tego, że poruszał on temat rasizmu. Jak widownia się rozkręciła (szczególnie jedna Pani, która zarażała swoim śmiechem pozostałych ludzi), to na sali było słychać jeden wielki ubaw. Czułam, jak stres z całego dnia ze mnie spływa. Zrelaksowałam się.

Nastąpiło 20 minut przerwy. Na kolejnym seansie pojawiło się więcej osób. Może nawet 50.

Tym razem film był trudny. Momentami obrazy kojarzyły się z tym, co można podziwiać w dziełach Pedro Almodóvar'a. Tutaj myślą przewodnią była młodość. Przedstawiano ją na różny sposób. Najważniejsze zdanie, jakie z niego zapamiętałam to: "emocje to wszystko, co mamy". Utkwiło mi to pewnie dlatego, że ja wiele rzeczy obserwuję, przeżywam i analizuję. Dość emocjonalnie podchodzę do życia.

W filmie wspomniano też, że ludzie nie są ani piękni, ani brzydcy, ale pociągają nas ci pośrodku. Ja bym jeszcze dodała, że także emocje im towarzyszące. Wszak to one pozostają, gdy uroda już przeminie.

Po wszystkim poszłam do samochodu. Zrobiłam zdjęcie - po lewej stronie widać wejście do Centrum Kultury i Biblioteki Publicznej w Suchym Lesie.


Znów pojechałam na ulicę, którą opisałam w tym wpisie -> klik.
Stanęłam z boku. Wyłączyłam silnik. Uchyliłam okno i... 'słuchałam' ciszy. Wyobrażacie sobie? Znajdowałam się w Poznaniu. Mieście, w którym mieszka ponad 550 000 ludzi. A ja 'słyszałam' ciszę. Jedyne dźwięki, jakie do mnie docierały, to kropelki mżawki uderzające o dach Czerwonego i szum samochodów skręcających na skrzyżowaniu znajdującym się nieopodal. Jednak ruch o tej godzinie był już znikomy, więc głównie słyszałam tę kapiącą z nieba wodę... Gdy przemyślałam swoją młodość ;) i napałałam się tą ciszą, pomknęłam do domu. Wyciągnęłam telefon i sfotografowałam ten 'bukiet kwiatów', który dostałam trzy lata temu:


niedziela, 6 marca 2016

Trasa Warta Poznania.


Kontynuując temat poruszony w tym wpisie -> klik.

Okolice estakady kolejowej mnie wchłonęły, zachwyciły, zainspirowały. Przy pierwszej rowerowej wizycie tutaj niestety bardzo mało ścieżek udało mi się objechać. Było wtedy zbyt zimno, a do tego większość dróg pokrywał... lód. Utrudniało to znacznie jazdę. Postanowiłam więc wrócić tutaj przy bardziej sprzyjającej aurze. Jak już wiecie - wróciłam tutaj, ale na 'pokładzie' Czerwonego. Nie chciałam go jednak zamęczać jazdą po tych bezdrożach, więc wizyta skończyła się na zrobieniu zdjęć, które już pokazałam. Jednak temat męczył mnie dalej. Czułam, że ja muszę tutaj wrócić. Czułam, że znajdę coś, co mnie zachwyci.

Może bym i Was nie zanudzała zdjęciami z mojej drugiej rowerowej wyprawy w ten teren, bo jaki to ma związek z Czerwonym? Jedynie nawiązanie do jego sesji fotograficznej może połączyć te tematy, ale też... Krążąc po chaszczach, natrafiłam na pewien wątek motoryzacyjny, więc jednak ośmielam się opisać tę wycieczkę.

Najpierw dotarłam nad rzekę Wartę. Jak wiadomo, przepływa ona przez miasto Poznań i jest jego swoistym symbolem. Stąd też w tytule dzisiejszego wpisu środkowy wyraz celowo napisałam dużą literą. :)

20.02.2016 r., Poznań, rzeka Warta.


Następnie podążyłam ścieżynką, którą zauważyłam nieopodal. Dróżka była wąska. Często musiałam się zatrzymywać, nie tylko w celu wykonania zdjęć, ale też po to, aby... przenieść rower ponad powalonymi drzewami.



Jednak nie poddawałam się. Co prawda miałam chwile zwątpienia. Chciałam się cofnąć. Wszak - byłam sama. Nie znałam terenu. Bałam się, że ktoś obcy mnie zaatakuje. Widząc jednak coraz bardziej malownicze miejsca, odsunęłam wszelkie obawy na bok i 'brnęłam' dalej. Fakt faktem - więcej szłam obok roweru, niż na nim jechałam. Ale było tam tak pięknie, że nawet mi to pasowało. Mogłam bardziej upajać się tymi widokami. W pewnym momencie dotarłam do cudownego 'mostu'. Zauważycie go w lewym dolnym narożniku zdjęcia. Urokliwy, prawda? ;) Konstrukcja jednak się sprawdziła - przeszłam suchą nogą! :)


Po dłuższej chwili dotarłam do przedmiotu, który stanowi dzisiejszy wątek motoryzacyjny. Co prawda jest on nieco niekompletny - ząb czasu go nieco nadgryzł, jednak, kochani - pamiętacie te butelki z CPN? Znalazłam ich tam kilka!


Zakreśliłam pętlę, dzięki której wróciłam do estakady kolejowej. Dzięki temu mogłam ruszyć w kierunku terenu, którego nie udało mi się z eksplorować przy poprzednich tutejszych wizytach.


Trafiłam na niezły off road. Na zdjęciu nie udało mi się tego do końca oddać. Liczę, że dotrę tutaj kiedyś Czerwonym i przy odpowiednim ustawieniu go do zdjęcia, pokażę Wam nachylenie tej drogi.


Jadąc cały czas wzdłuż Warty, dojechałam do kolejnego urokliwego miejsca. Po lewej stronie widać elektrownię Karolin. Natomiast na prawo na skarpie zalega wrak kajaku.


Kilkadziesiąt metrów dalej odkryłam miejsce, które mnie tutaj tak intuicyjnie przyciągało. Boże, jak tutaj było pięknie! Co prawda znów trzeba było prowadzić rower i przenosić go nad powalonymi drzewami, ale co tam! Dla taki widoków warto było! Jak widać na zdjęciach - jest to bobrowy raj.



Gdy odwróciłam się w lewo, ujrzałam dwa jelenie. Zaniemówiłam. Na szczęście przytomny umysł mi szybko podpowiedział, abym aparat przełączyła w tryb nagrywania filmów. Niestety, jelenie były szybsze i zdążyły uciec, ale... stado składało się z czterech sztuk. Tym sposobem udało mi się sfilmować kolejne dwa egzemplarze. Czy to się nie nazywa szczęście? :) Sami zobaczcie:


Jak już napałałam się widokiem zwierzyny, postanowiłam ruszyć w dalszą drogę. No i kolejne zaskoczenie. Trafiłam na punkt widokowy, z którego rozpościera się widok na Czerwonak. Najpierw pokażę Wam akwen "Marina":


Przesuwając kadr w prawo, można na drugim brzegu dojrzeć dom kultury Sokół oraz halę sportową.


Okazało się, że podążając dalej obraną drogą, dotarłam do oficjalnego Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego. Tylko co on ma wspólnego z Wartą, skoro przebiega w oddaleniu od rzeki i omija takie widoki?! Więc jak tylko mogłam, ponownie zboczyłam z niego i trafiłam do lasu, w którym odkryłam piękne dęby:


Byłam zauroczona całą tą wyprawą. Traf chciał, że następnego dnia odbywał się rajd rowerowy. Po zakończeniu jego oficjalnej części, postanowiłam namówić rowerzystów, aby pojechali ze mną nad Wartę. Tak bardzo chciałam się podzielić z innymi moim odkryciem. Sądząc po ich minach i komentarzach - uznaję, że nie żałowali. :) Z resztą sami zobaczcie -> klik.

czwartek, 3 marca 2016

Boogie-woogie.


Skoro ostatnio przybliżyłam Wam temat spektaklu wystawionego na scenie CKiPB w Suchym Lesie -> klik, to teraz chciałabym podzielić się opisem koncertu -> klik, który miałam okazję zobaczyć na początku stycznia. Tak, tak - wiem. Jestem niezwykle na bieżąco. ;) Ale - do rzeczy.

W przeciwieństwie do ww. spektaklu, w kwestii tego koncertu zdecydowanie lepiej się przygotowałam. Idąc na koncert lubię wiedzieć, że będzie to uczta dla mojej duszy. Muzyka jest dla mnie niezwykle ważna, więc decydując się na przeżycie czyjegoś występu artystycznego, chcę wiedzieć, że nie będzie to zmarnowany czas. 

Przyznaję szczerze - dopóki na stronie CKiPB w Suchym Lesie nie pojawiła się informacja o tym koncercie i artyście, który będzie na nim występował - nie miałam pojęcia o istnieniu tego człowieka. Poświęciłam więc kilka godzin (!), szperając w Internecie, aby go poznać.

Zacznę od najważniejszego, czyli strony oficjalnej -> klik. Z niej dowiecie się, że Pan Maciej Markiewicz, bo to o nim mowa, jest nie tylko pianistą, ale również malarzem. Przeglądając różne materiały, natrafiłam również na informację, że związany jest on z... powiatem obornickim. Jakże mi się w tym momencie miło zrobiło. Wszak, tak bardzo lubię bywać na zdjęciach w tamtych rejonach...

Obejrzałam też kilkadziesiąt filmików, na których można podziwiać grę Pana Macieja. Od razu zauważę najważniejszy fakt - specjalizuje się on w graniu boogie-woogie. Jest to specyficzna muzyka. Nie każdemu odpowiada. Niemniej - uznałam, że faktycznie świetnie wpisuje się w tematykę koncertu noworocznego.

Podlinkuję Wam kilka najciekawszych filmików (cobyście nie musieli spędzić nad tym tylu godzin, co ja ;) ):
1) muzyka zobrazowana dziełami Pana Macieja -> klik,
2) Pan Maciej swego czasu grał wraz z Panem Markiem Gidaszewskim w duecie M2. Oto jedno z nagrań z tego okresu -> klik,
3) pomijając rozstrojony fortepian - to jest świetne. Szczególnie, jak dołącza drugi muzyk... Słyszycie w pewnym momencie hasło: "pociąg"? Tutaj znów dedykacja dla Marcina. ;) -> klik, 
4) tym filmikiem jestem najbardziej oczarowana, a dokładniej - zaprezentowaną w nim kompozycją o nazwie "Świt". Czy słuchając tego, też macie w oczach obraz wschodzącego słońca przy nieco zamglonym powietrzu, śpiewające w tle ptaki, powiew ciepłego powietrza i otulenie jedwabiem, aksamitem, bądź czymś równie mięciutkim? Leżycie w łóżku i patrzycie przez okno, widząc to wszystko, czując... -> klik.
5) dzisiaj jeszcze trafiłam na to. Benefis uwielbianego przez mnie Pana Zbigniewa Wodeckiego - jaki ten świat jest maleńki! -> klik.

Wypadałoby, abym w końcu zrelacjonowała koncert, prawda? Do dzieła więc! A rozpoczął się on nietypowo. Pan Maciej podszedł do mikrofonu i... w przejmujący sposób opowiedział o człowieku, który zmarł dosłownie 3 dni wcześniej. Najpierw nie kojarzyłam, o kim mowa. Później przypomniałam sobie, że chyba go nawet raz widziałam w centrum Poznania. Jednak to i tak niewiele. Nie moja 'branża'. Niemniej - podziwiałam, że Pan Maciej poświęcił sporą chwilę na przybliżenie tej postaci, na opowiedzenie kilku anegdot. Było to wzruszające. Przykre jest tylko to, że media relacjonujące koncert zupełnie pominęły ten wątek. Na szczęście ja tam byłam i Wam to przekazuję. :)


Wspomnianą w czasie koncertu osobą był Pan Tadeusz Lis, uliczny grajek. Wiele osób znało go pod  pseudonimem Mandat. Skąd taka nazwa? Kliknijcie tutaj -> klik. Chcecie posłuchać tego Pana? Proszę bardzo -> klik. A wyobrażacie sobie jazdę takim pociągiem? -> klik. Czy jest to wybitne? Nieistotne. Ważne, że płynęło z serca i było śpiewane z pasją. :)

Cieszę się, że zabrałam aparat fotograficzny. Siedziałam dość daleko od sceny, więc zrobienie zdjęć stanowiło pewne wyzwanie, ale od czego jest teleobiektyw, nieprawdaż? :) Dzięki temu mogę zaprezentować Wam małą fotorelację.

03.01.2016 r., Suchy Las, sala widowiskowa Centrum Kultury i Biblioteki Publicznej w Suchym Lesie.


W pewnym momencie na scenie zebrał się mały tłum. Do Pana Macieja dołączył perkusista - Pan Ryszard Janusz. Połączenie tych dwóch instrumentów - fortepianu i perkusji... Mmm... Jeszcze tylko gitarzysty zabrakło - wówczas byłabym wniebowzięta. :)

Później Pan Maciej znów mnie zaskoczył. Dając szansę młodszemu pokoleniu, wprowadził na scenę drugiego pianistę. Dzięki temu świat usłyszał o Panu Oskarze Stabno, którego pozostawiono sam na sam z publicznością. 

Patrząc na miny Panów, można odnieść wrażenie, że mówią coś w rodzaju: "No, to my zrobimy sobie małą przerwę, a Ty przez ten moment zabawiaj Państwa".


W niedługim jednak czasie Pan Maciej powrócił na scenę i obaj Panowie zagrali w duecie. Przy tej okazji udało mi się zrobić kilka zabawnych zdjęć.




Tak prezentował się układ instrumentów na scenie. Żałuję, że nie siedziałam bliżej, to by mi głowy innych osób z widowni nie zasłaniały widoku. Choć z drugiej strony - dodaje to autentyczności i klimatu temu zdjęciu. :)


Tym razem zabraknie zdjęcia Czerwonego. Po wyjściu z koncertu próbowałam go jakoś uwiecznić na tle CKiPB. Jednak było tak zimno, że nie byłam w stanie utrzymać dłużej aparatu. Ręce trzęsły mi się z zimna. Wyszły więc jakieś niedoświetlone muźgi, tak więc odpuszczam sobie publikowanie ich. Niemniej zapewniam - Czerwonego tam nie zabrakło. :)

Polecam też reportaż z koncertu, który znajdziecie tutaj -> klik.
Fotorelacja przygotowana przez redaktor naczelną Gazety Sucholeskiej -> klik.