wtorek, 6 grudnia 2016

Mikołajkowa Wierzenica.

Kolejny rok minął, a ja znów, w dniu moich urodzin, zawitałam do Wierzenicy. Podobnie, jak rok wcześniej, uczestniczyłam w odpuście św. Mikołaja. -> klik

Jednak tym razem wszystko wyglądało inaczej. Rok 2016 był dla mnie najtrudniejszym rokiem w moim życiu. Popadłam w chorobę, uległam poparzeniu, przeżyłam osobistą tragedię, a na koniec dowiedziałam się o kolejnej chorobie. Nawet zażartowałam, że moje życie zaczyna wyglądać, jak Czerwony - czyli strasznie poobijane.

No właśnie. Czerwony... Echh... Zastanawiacie się pewnie, dlaczego ostatnio go nie pokazuję. Spokojnie - samochód jest cały i sprawny. Po postu postanowiłam, że tej zimy nie będę narażała go na jazdę w niesprzyjających mu warunkach. Samochód stoi więc w bezpiecznym miejscu i czeka na wiosenne ocieplenie. :)

Jednak, pomimo tego, że obecnie nie jeżdżę Czerwonym, to często o nim myślę. Wiele miejsc, wiele zdarzeń kojarzy mi się z nim. Nie inaczej jest z Wierzenicą. Nie inaczej było i tego dnia.

Choć Czerwonego nie było ze mną, to cieszyłam się, że mogę być tego dnia w tym miejscu. Los sprawił, że coraz więcej łączy mnie z tą okolicą. Podczas mszy otaczały mnie znane mi osoby. To sprawiło, że choć na co dzień jesteśmy sobie obcy, to w tym dniu można było odczuć bardziej rodzinną atmosferę. Wszak wszyscy spotykamy się na imieninach św. Mikołaja. ;)


W tym roku robiłam niewiele zdjęć, więc nie będę Was nimi zamęczać.

Natomiast mogę napisać, że nie spodziewałam się, że wydarzenia nabiorą takich kształtów. Otóż, po mszy, wszyscy obecni zostali zaproszeni na plebanię na mały poczęstunek. Jakież to było zaskoczenie dla mnie! Jednak wiecie, co mnie najbardziej w tym ucieszyło? Że wreszcie zobaczę plebanię od środka. Nie, nie, nie - nie byłam zainteresowana tym, jak ksiądz mieszka. ;) Po prostu, ze względów rodzinnych, ten budynek jest dla mnie ważny i od dawna marzyło mi się obejrzenie go od środka. :)

Gdy weszliśmy na poddasze, naszym oczom ukazał się stół uginający się pod ciężarem pyszności. Boże, ile tego tam było! Przyznaję, że ja raczej nakarmiłam oczy, niż brzuch, gdyż skupiona byłam na robieniu zdjęć i rozmowie z kilkoma osobami oraz... głaskaniem pewnego uroczego psa. :)

Pamiętacie Bestię? -> klik Nie mogło i jej zabraknąć. Oczywiście, jak to pies, szukała czegoś dobrego, co przez przypadek spadło ze stołu. ;)


W pewnym momencie wydarzyło się coś, co mnie totalnie zaskoczyło. Ludzie zaczęli śpiewać "sto lat", a na stole pojawił się tort. Ktoś zauważył, że w napisie na torcie wkradł się błąd. Zamiast "W dniu imienin", cukiernik napisał "W dniu urodzin". To było początkiem ciekawej przygody....


Jakaś osoba z tłumu krzyknęła, czy w takim razie ktoś na sali ma dzisiaj urodziny. Nie wypadało mi kłamać, więc nieśmiało podniosłam rękę... Zdziwieniu nie było końca, jednak szybko 'zaprzęgnięto' mnie do roli 'gospodyni'. ;) Poproszono mnie, abym pokroiła ten tort... wspólnie z księdzem. Poczułam się trochę, jakbym miała kroić tort ślubny. :D Ta niesamowita chwila została nawet uwieczniona na matrycy aparatu -> klik.

Tylko nie pytajcie, czy tort był smaczny. Nie odpowiem, bo po prostu nie wiem. Tak się zaangażowałam w rozdystrybuowaniu tego smakołyku, że sama go nie spróbowałam. Ale czy to było istotne? Oczywiście, że nie. Atmosfera, przesympatyczni ludzie, Bestia - to wszystko sprawiło, że były to jedne z najciekawszych moich urodzin. :)