piątek, 13 listopada 2015

Talizman.

Ten wpis z pełną premedytacją pojawia się na blogu w piątek 13-tego. Wszak - jak wiecie - trzynastka jest moją szczęśliwą liczbą. Swoistym talizmanem. :)

Jak nietrudno zauważyć, od sierpnia w zasadzie przestałam opisywać przygody Czerwonego. Postanowiłam teraz napisać, dlaczego tak się stało.

W tym czasie w moim życiu nastąpiło sporo zawirowań. Skończyło się to tym, iż... na długi czas przestałam jeździć Czerwonym.

Kilka dni po powrocie ze zlotu Wartburgów, który odbył się w Eisenach na przełomie lipca i sierpnia, auto zostało odstawione na miejsce parkingowe i... po prostu tam stało. Jedynie jego prawowity właściciel w razie potrzeby używał go od czasu do czasu. No i właśnie tutaj zaczyna się jakaś niesamowita zbieżność zdarzeń. Czerwony, prowadzony przez właściciela, zaliczył w połowie sierpnia kolizję. W jej efekcie w Czerwonym dość mocno zostały wgniecione drzwi od strony kierowcy oraz uszkodzony przedni lewy błotnik. Żeby była jasność - winny był inny użytkownik drogi. Szczegółów tego zdarzenia opisywała nie będę (choć historia jest ciekawa), bo nie chcę się nad tym teraz rozwodzić. Jednak już wtedy zażartowałam, że widocznie auto straciło swój talizman, czyli... mnie. Nie sądziłam, że w niedługim czasie przyjdzie mi powtórzyć te słowa i co najważniejsze - uwierzyć w nie! Auto zaliczyło drugi strzał. Znów winny był inny użytkownik drogi. Co ciekawe - uderzenie nastąpiło od przodu, jednak z racji specyficznej konstrukcji auta - wygięciu uległ prawy przedni błotnik. Tym samym Czerwony w przeciągu miesiąca zaliczył 2 kolizje, które wyraźnie go pokiereszowały. Gdy go zobaczyłam w takim stanie - poleciały łzy...
Nie miałam sił, aby jeździć samochodem w takim stanie. Któregoś dnia jednak się przemogłam, a w zasadzie zmotywowała mnie 'potrzeba życiowa'. Otóż musiałam wybrać się na zdjęcia i niezbędne do tego było auto. Postanowiłam więc ruszyć Czerwonego na małą wycieczkę.
Gdy szłam do auta, usłyszałam takie zdanie: "Długo stał. Na pewno nie odpali za pierwszym razem. Jak coś, to zejdę na dół i Tobie pomogę". Odpowiedziałam tylko: "Przecież wiesz, że Czerwony mnie lubi. Zobaczysz, że odpali za pierwszym razem".
Zeszłam na dół. Wsiadłam do samochodu. Odczyniłam wszystkie 'czary', które wymagane są przy uruchamianiu Wartburga. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. Przez moment słuchałam, jak silnik próbuje załapać i... odpalił! Za pierwszym razem! Wiedziałam! Kochane autko! Boże - ile w tym momencie wytworzyło się we mnie endorfin. Nie dowierzałam sama w to, co się wydarzyło. Oczy mi się zaszkliły... Chwyciłam za telefon. Zadzwoniłam do Miśka. W słuchawce usłyszałam: "I co? Nie odpalił? Zaraz zejdę i coś poradzimy". Odpowiedziałam: "Ale ja dzwonię, aby Tobie powiedzieć, że Czerwony odpalił za pierwszym razem i że jadę dalej". Przez moment zapadła cisza. Cóż - mnie też odebrało mowę. ;)
To oczywiście nie było jeszcze żadnym dowodem na to, iż między mną a Czerwonym krążą jakieś pozytywne fluidy. Dopiero kolejny dzień utwierdził mnie w tym przekonaniu...
Otóż, jak wspomniałam wcześniej, wybrałam się na zdjęcia. Jeszcze dobrze nie opuściłam parkingu, a przede mną pojawił się taki oto pojazd:


Ten zabytkowy Opel Commodore 2.5 S przez dobre 10 minut eskortował mnie przez miasto. Czułam się, jak gwiazda. ;) Po takim spotkaniu i to przy tak pięknej pogodzie - poczułam, że znów wszystko jest na swoim miejscu. :) Szczęście wróciło do nas obojga. Przy okazji widać na tym zdjęciu, jak Czerwony zdążył się zakurzyć przez czas, kiedy był odstawiony na parkingu. :(

W wolnych chwilach, gdy głównych obiektów zdjęć nie było jeszcze widać na horyzoncie, zrobiłam kilka zdjęć Czerwonemu. Tym samym mogę Wam zaprezentować ten obraz nędzy i rozpaczy. :(
Na początek - lewy profil. Wyraźnie widać wgniecenie drzwi oraz uszkodzenia na błotniku.



Z kolei tak prezentuje się prawy profil (również wyraźnie widać wgniecenie na prawym przednim błotniku (tuż nad kołem). :


Zawsze uważałam, że fotografia kłamie. Albo inaczej - odpowiednio ustawiając przedmiot/osobę można ukazać go/ją korzystniej, niż wygląda w rzeczywistości. Dowód? Spójrzcie na poniższe zdjęcie. Było zrobione tego samego dnia, co powyższe zdjęcia. Gdybyście nie wiedzieli o kolizjach, czy uznalibyście, że auto widoczne poniżej miało niedawno jakieś spotkania I stopnia? W zasadzie nie widać śladu...


Znając swoje plany oraz widocznie przeczuwając opisane powyżej wydarzenia, na 9 dni przed pierwszą kolizją zrobiłam takie zdjęcia:

Do porównania z tym -> klik.
Specjalnie ustawiłam Czerwonego w podobny sposób, jak Marchewę. Chciałam mieć w zbiorach ten sam kadr, ale z różnymi Wartburgami. :) Co ciekawe - to akurat kwestia totalnego przypadku - oba samochody zaparkowałam na miejscu postojowym, na które odstawiany jest MAN #113 (tabliczkę z jego numerem widać na zdjęciu poniżej - po prawej stronie). Sesja z autobusami była wykonana celowo, bo już wtedy wiedziałam, że auto zostanie odstawione na dłużej. Nie sądziłam jednak, że te zdjęcia tak szybko staną się historyczne... Los płata nam czasami przedziwne figle.
























Piosenka na dziś -> klik.   :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz