poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Plan awaryjny.

Zaczęło się słabo. Bardzo słabo. Wręcz fatalnie...
Weekend miałam już w pełni zaplanowany. W głowie ułożone miejsca, w które podjadę, aby zrobić zdjęcia. Jedyne, co zostało mi do zrobienia, to zatankowanie samochodu i jego umycie. Ha! Nawet chwilę wcześniej podjechałam do sklepu po specjalne gąbki do mycia auta, puszkę PLAKa i... zestaw bezpieczników (tak na w razie 'wu'). :D

Ponieważ było jeszcze gorąco i zastosowanie preparatów na desce rozdzielczej oraz plastikach mogłoby źle na nie wpłynąć, postanowiłam najpierw załatwić kilka spraw. Pojechałam do kolejnego sklepu. Gdy wjeżdżałam na przylegający do niego parking, przypomniałam sobie, że chciałam tutaj kiedyś przyjechać, aby zrobić zdjęcia auta z panoramą miasta. Nie sądziłam, że jeszcze tego samego dnia zostanę wręcz zmuszona do zrobienia tych zdjęć...

Przyznaję - od kilku dni nie podobało mi się zachowanie auta, ale nie podejrzewałam, że to tak poważna sprawa...

Wróciłam z zakupów. Wsiadłam, odpaliłam, wycofałam... auto zgasło. Już w ciągu dnia spojrzałam na przebieg kilometrów i podejrzewałam, że gaz się kończy. Uznałam więc, że autku zaczynało brakować paliwa. Spróbowałam odpalić. Dał radę! Czyli to nie brak paliwa! No to jadę! Przejechałam kilkaset metrów i... zaczął się dusić! Ups! Nie utrzymałam go przy życiu. Zdechł. 😢Hmm... Może pomóc mu przełączeniem w benzynę? Nie lubię robić tego na postoju, ale sytuacja mnie zmusiła. Jednocześnie przybiegł do mnie jakiś młodzieniec z pytaniem, czy pomóc. "A nie, nie. Dziękuję. Chyba gaz się skończył i próbuję się przełączyć na benzynę. Zaraz powinnam odjechać..." i odpowiedziałam. Taaa....Tylko jakoś moja resuscytacja nie przynosiła spodziewanego efektu. Ponieważ blokowałam trochę przejazd, postanowiłam wysiąść i przepchnąć nieco auto. Tak - sama. Co to za problem przekulać ok. 900 kg? 😃 Nie pierwszy raz to robiłam. 😜 Co prawda tego dnia byłam w wąskiej, ołówkowej spódnicy i sandałkach na cienkich paskach, ale... No, co to za problem? Tylko kłopot w tym, że to samotne 'kulanie' mi się nie udało. Nie udało dlatego, iż... ledwo wystawiłam stopę z samochodu to... przybiegło ok. 5-6 mężczyzn. :D Nawet nie dali mi wsiąść z powrotem do samochodu, gdy ten już pędził dobre 10 km/h. :D Tyle... że nikt nim nie kierował. Zaczęłam wołać: "Panowie, stójcie! Panowie, moment. Nikogo nie ma w aucie!". Jednak byli w takim ferworze pomocy, że mnie nie słyszeli. Co mi zostało... Biegłam przy drzwiach kierowcy i w tych sandałkach i wąskiej spódnicy próbowałam wskoczyć do środka. Prawie nogi połamałam, ale... udało się. Wskoczyłam! A auto pędziło coraz szybciej... Tylko pojawił się kolejny problem. Panowie pchali auto, a ja... zastanawiałam się, co w takiej sytuacji należy uczynić. 😅 No, bo... No, bo.... wiecie. Mi się nigdy samochód tak nie popsuł. 😆 Jednak trybiki w głowie ruszyły... coś skojarzyłam, że muszę wrzucić drugi bieg. Ale co ze sprzęgłem? Gazem? Co tu wcisnąć? A może nic? Ratuuuunkuuu!
Obejrzałam się za siebie - jak mi tych mężczyzn było żal. Ale nic to - metodą prób i błędów... coś tam powciskałam i auto odpaliło! Ha! Cała dumna z siebie i moich pomocników zrobiłam rundkę po parkingu. Wszystkim serdecznie podziękowałam, zebrałam pochwały "ale fajny Wartburg!" i pojechałam dalej. Niestety - nie oddaliłam się zbyt wiele... Na wyjeździe musiałam podjechać do czytnika karty parkingowej. Gdy spod niego ruszyłam - auto znów zaczęło się dławić. Puzzel! Błagam! Nie teraz! Nie tutaj! Znalazłam się na wąskiej jednopasmówce stanowiącej jedyny wyjazd z parkingu. Zablokowałam wszystko. Zaczęłam znów desperackie próby odpalenia... Kierowca stojący za mną przyszedł pomóc. Jednocześnie przybiegł jeden z tych mężczyzn, którzy chwilę wcześniej mi pomogli. Przepchnęliśmy Puzzla. Powiedziałam, żeby odpuścili, bo to nie ma sensu. Wiedziałam, że auto już nie odpali. Za dobrze znam dźwięki, które Puzzel wydaje. Brakowało w nich jednej 'nutki'.

Oczywiście jeszcze przez chwilę wypróbowałam kilka 'magicznych' sposobów, dzięki którym zawsze udawało się odpalić auto, ale tym razem i  one zawiodły. Szczęście w nieszczęściu - jeszcze będąc w sklepie - korespondowałam ze znajomym. Nie miał pojęcia, gdzie jestem i co robię. Dokładnie w chwili, gdy zapytał, co porabiam, odpisałam: "Teraz mi auto umarło 😢. Właśnie utknęłam".

Po chwilowej "wymianie zdań" typu: "jakie były symptomy?", "podjechać?", przeczytałam tę najważniejszą: "Zara jestem".





W międzyczasie wyciągnęłam trójkąt ostrzegawczy (chwilę się z nim mocowałam, no bo nigdy nie usiałam go rozstawiać 😉) i pilnowałam, aby nikt nie 'zaparkował' mi w bagażniku. W końcu na horyzoncie zobaczyłam znajome auto. Uff... pomoc się zbliża!

Po wyjaśnieniu, co się dzieje z autem i kolejnych, bezskutecznych próbach odpalenia, zapadła decyzja o zholowaniu auta.


Tylko problem w tym, że... oboje nigdy tego nie robiliśmy. I znów los postanowił pomóc. Do znajomego właśnie zadzwonił nasz wspólny znajomy. Okazało się, że akurat był w okolicy. Po chwili, już w trójkę, debatowaliśmy nad Puzzlem. Zapadła decyzja. Panowie obsłużą holowany zestaw, a ja poprowadzę trzecie auto. Fajno o tyle, że wsiadłam za kółko auta, którego jeszcze nie miałam na swojej liście 'zaliczonych'. 😉

Niemniej - było mi dziwnie i smutno widząc przez sobą moje autko z trójkątem ostrzegawczym wstawionym za tylną szybą. Na szczęście holowanie zakończyło się sukcesem i Puzzel trafił w bezpieczne miejsce. :)

No, ale co z weekendem? Wszystkie plany szlag trafił. Zastanawiacie się, dlaczego nie podjęłam próby naprawy? Był piątkowy wieczór. Nie było ani możliwości, ani czasu, aby podskoczyć do sklepu z częściami. Do tego traf chciał, że moi mechanicy byli w tym czasie poza granicami kraju.

Zaczęłam kombinować. Analiza rozkładów jazdy, przegląd tras przejazdów autobusów, które miałam fotografować w weekend, telefony do organizatora. Umawianie, uszczegóławianie, ekscytacja! Decyzję podjęłam następnego dnia. Jadę!

Wiedziałam, że czeka mnie niełatwe zadanie. Znam dobrze realia tamtego terenu i wiedziałam, że jak tylko nie uda się choćby jeden punkt planu, posypie się cała reszta, ale... jak to mawiają: "kto nie ryzykuje, w Rawiczu nie siedzi". 😉

Na szczęście zawczasu otrzymałam numer telefonu do kierowcy. To był mój plan awaryjny. Mogłam wyruszyć w teren. 😃

Najpierw dojechałam komunikacją miejską na Szymanowskiego, aby tam przesiąść się do autobusu mojego ukochanego przewoźnika. Ten z kolei zawiózł mnie do Suchego Lasu. Udało się zaliczyć początkowy etap planu, a wbrew pozorom - mógł się nie udać. Ostatnio poznańskie MPK boryka się z brakami kadrowymi i obawiałam się, że kurs mojego tramwaju wypadnie. No, ale... miałam szczęście. 😃

Do Suchego Lasu dotarłam ze sporym zapasem czasowym. Chciałam upewnić się, którą drogą będzie mógł pojechać autobus. Generalnie pamiętałam, jaki tonaż jest na niektórych uliczkach, ale wolałam sprawdzić, że nic się w tym temacie nie zmieniło. Wtem usłyszałam telefon. Zadzwonił organizator.  Dowiedziałam się, że autobus jest już stosunkowo niedaleko. Skontaktowałam się z kierowcą, aby doprecyzować, którędy pojedzie. Przy tej okazji dowiedziałam się też, że będzie miał przed sobą pilota w jakimś samochodzie osobowym. Nie pozostało mi nic innego, jak zajęcie miejscówki i oczekiwanie zestawu pojazdów. Spodziewałam się, że osobówka będzie jakimś współczesnym wynalazkiem, aż tu nagle... zza zakrętu... pojawił się "maluch". Od razu wiedziałam, że to oni! Jadący z tyłu autobus upewnił mnie w moich przypuszczeniach. Z wrażenia zapomniałam, jaki kadr sobie upatrzyłam. 😄 Poza tym odstęp między pojazdami sprawił, że musiałam zmienić ogniskową, aby móc wszystko sfotografować. Ale jakoś się udało ➜ klik. 😊

Nastąpił jeden z trudniejszych punktów planu. Skoro zrobiłam zdjęcie autobusu, to musiałam się do niego dostać. On miał później pojechać do Poznania. Gdybym nie zabrała się na jego pokładzie, to musiałabym wrócić do Poznania przy pomocy komunikacji miejskiej. No, a Suchy Las to nie Poznań. Tutaj autobusy nie kursują co 15 minut. 😉 Na szczęście udało się! Znalazłam się na pokładzie "ogórka" ➜ klik.

Gdy nastąpił moment, że trzeba było udać się do Poznania, udało mi się zająć w autobusie najfajniejsze miejsce, czyli fotel pilota. 😁 Uczyniłam tak, gdyż nie sądziłam, że wśród pasażerów będzie ktokolwiek tak znający, jak ja, topografię dostosowaną do gabarytów autobusu. Na dodatek dzień wcześniej ułożyłam sobie w głowie trasę dla "ogórka".

Ruszyliśmy. Okazało się, że pewien starszy Pan również będzie pilotował. Z racji wieku oraz mojej gościnnej obecności na pokładzie autobusu, ustąpiłam Jemu w tej roli. Jednak cały czas byłam w pogotowiu i kontrolowałam, czy dobrze jedziemy. Do momentu wjechania do Poznania wszystko przebiegało dobrze.


Jednak, gdy znaleźliśmy się na Alejach Solidarności, pilot zaczął zastanawiać się, jak pojechać dalej, gdyż przed chwilą przypomniałam Jemu, że musimy zajechać przed hotel (tfu, przed akademik - wciąż nie mogę przyzwyczaić się do zmiany) z odpowiedniej strony.


Zasugerowałam moje rozwiązanie. Spojrzał na mnie. Widziałam, jak w oczach 'wyświetlił mu się' plan miasta i zaczął się zastanawiać... "Tak? Tak! Dobrze Pani podpowiada!". "Pff, wiadomo. To mój fyrtel" - pomyślałam. 😉

Zajechaliśmy przed akademik.


Tam czekał już drugi "ogórek" ➜ klik. Szybka seria zdjęć i ustalanie dalszych szczegółów. Znajomy miłośnik miał w planie pobiec w jednym kierunku, a ja w drugim. Oboje mieliśmy sporo do przebiegnięcia. On udał się na wzgórze św. Wojciecha i stamtąd planował dostać się na ul. Mostową. Ja z kolei postanowiłam dobiec na skrzyżowanie ul. Kościuszki z ul. św. Marcin. Podbiegnięcie pod górę, z ciężką torbą fotograficzną na ramieniu, stanowiło dla mnie spore wyzwanie. Tym bardziej, że nie wiedziałam, jak szybko autobusy pokonają wcześniejszy odcinek trasy. Na szczęście na miejsce dobiegłam... 10 minut przed nimi. 😋

Gdy zrobiłam im zdjęcie ➜ klik, zaczęła się dalsza walka z czasem. Musiałam (tym razem już przy pomocy komunikacji miejskiej) dotrzeć na ul. Szewską. Gdy wysiadłam z tramwaju na przystanku Małe Garbary i pobiegłam na ww. ulicę, na jej drugim końcu zauważyłam już skręcające w nią "ogórki". Co za synchronizacja! Tylko, że ja chciałam w tym momencie być na skrzyżowaniu z ul. Woźną, a znalazłam się na skrzyżowaniu z ul. Stawną. 😐 Trudno. 😒 Trzeba improwizować! 😃

Łatwo nie było. Dbanie o to, aby sobie wzajemnie nie wchodzić w kadr. Do tego wszędobylskie samochody i piesi. Ale co się dziwić - tuż obok znajduje się Stary Rynek. Jednak udało się coś na szybko wykombinować. Ba! Przypomniałam sobie o istnieniu pewnego muralu. ➜ klik.

Dalej już było nieco łatwiej.


Udało się kawałek trasy pokonać na pokładzie autobusu, ale później znów czekał nas sprint. Przyznaję - nie dawałam już rady biec. Byłam odwodniona i brakowało mi energii. Wszak tego dnia panował upał. Niestety, nie było czasu na zrobienie szybkich zakupów, a specjalnie nie zabrałam niczego z domu, aby nie dociążać torby. Mimo to wycisnęłam z siebie resztki sił i dogoniłam ekipę. Na szczęście dalszy odcinek trasy pokonaliśmy znów na pokładzie autobusu.

Z perspektywy czasu nawet się cieszę, że... zabrakło Puzzla. Tak, tak - dobrze przeczytaliście. W zasadzie samochód był mi potrzebny, aby zrobić zdjęcia autobusu zanim dojechał do Suchego Lasu. Siłą rzeczy - musiałam z tego zrezygnować. Nie żałuję, że zdecydowałam się dojechać komunikacją do samego Suchego Lasu. Wszak - okazja sfotografowania tam tak zabytkowego autobusu w zasadzie... nigdy się nie zdarzyła. Cieszę się, że mogłam w tym uczestniczyć. Dziękuję więc za zaproszenie i wspaniałą współpracę!

Natomiast, co do sytuacji z Puzzlem - miło żyć ze świadomością, że w chwili potrzeby mam na kogo liczyć. Panowie - dziękuję! 😃😊

wtorek, 5 czerwca 2018

Myszu.

Z racji tego, iż zdarza mi się być w ciekawym miejscu lub uczestniczyć w interesującym wydarzeniu, a nie jestem wówczas w stanie znaleźć jakiegokolwiek powiązania z wartburgowym tematem, na ratunek przychodzi wtedy Myszu. 


Oczywiście nie towarzyszy mi ona zawsze i wszędzie, ale na tyle często jest blisko mnie, iż postanowiłam założyć drugiego bloga. Wiadomo - wielokrotnie Myszu będzie tylko pretekstem do powstania kolejnego wpisu, ale... ona sama również będzie bohaterką poszczególnych postów.

Zapraszam Was do mysiego świata ➺ http://myszuontour.blogspot.com/

niedziela, 3 czerwca 2018

"Najbrzydszy samochód świata".

Gargamel. Kto Jego nie zna? Chyba każdy miłośnik Wartburgów już o Nim słyszał. 😎

Pana Bogdana, bo takie jest Jego imię, miałam okazję poznać osobiście w 2010 r.

W dniach 30.04.-03.05.2010 r. odbywał się w Wiśniowej Górze koło Łodzi Zlot Wartburga De Luxe 2010 ➺ klik. Znalazłam w internecie nawet film z tego zlotu ➺ klik.


Obok Pana Bogdana, Jego Mamy (wówczas myśleliśmy, że to Jego żona 😉) oraz Jego Wartburga, nie można przejść obojętnie. To auto jest tak cudownie brzydkie! 


Klamka od 353 i 1.3 na jednym samochodzie. 


Tablica rejestracyjna przymocowana dwoma drutami. 


Wszechogarniająca rdza i brud...



Oczywiście nie mogło zabraknąć Pani Kazimiery, mamy Pana Bogdana. Tradycyjnie spędzała czas w samochodzie, ale...


...udało mi się sfotografować Ją też poza pojazdem. Przy okazji Pan Bogdan również załapał się na zdjęcie. 😊


Co więcej - Marchewa ma wspólne zdjęcie w Wartburgiem Pana Bogdana!


Z resztą - skoro jestem już przy zdjęciach pojazdów naszej ekipy - to dodam jeszcze kilka 'popełnionych' na powrocie do Poznania. Bardzo lubię te kadry... 😊




Wracając do tematu Wartburga Pana Bogdana... Wtedy patrzyło się na to z politowaniem. Jednak dzisiaj, kiedy znalazłam taką wypowiedź Pana Bogdana: "Człowiek się starzeje, to i samochód się starzeje", inaczej patrzę na Jego pojazd. Zwłaszcza, że jestem po pewnym seansie filmowym...

A zaczęło się niewinnie. Moja druga połowa powiedziała mniej więcej coś takiego: "Kochanie, wybierzemy się do kina? Sądzę, że ten film musisz zobaczyć". Pomyślałam - eee, pewnie znów coś czeskiego. Żeby nie było - bardzo lubię czeskie kino. Ba! To ja zaraziłam nim moją drugą połowę, ale... przesyt nie jest wskazany. Jednak z ciekawości podeszłam, aby na monitorze komputera zobaczyć, co takiego interesującego będą grali... Zobaczyłam tytuł "Najbrzydszy samochód świata" ➺ klik. Hmmm, coś motoryzacyjnego, robi się ciekawie - pomyślałam. "Proszę, pokaż mi opis" - powiedziałam. "Lepiej, jak od razu puszczę Tobie zwiastun". Usiadłam obok i... przeniosłam się do innego świata ➺ klik. Gdy trajler skończył się, rzuciłam szybkie: "To kiedy jest najbliższy seans?". Okazało się, że za ok. 1,5 h. 😁

Charlie Monroe Kino Malta. Punkt 17:00 weszliśmy do sali. Traf chciał, że do mojej ulubionej. Wyobrażacie sobie, że w kinie jest sala na - UWAGA - 13 osób?! Podkreślam - 13! Jak ja mogłabym jej nie lubić? 😂

W sali znajdowała się... jedna osoba. 😁 Tłumy! 😉

Okazało się, że najpierw wyświetlany był film "Ślimaki". W pierwszej chwili pomyślałam, że zaszła jakaś pomyłka. Jednak szybki rzut okiem na bilety sprawił, iż wiedzieliśmy, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Teraz nawet cieszę się, że zaliczyliśmy taki gratis, bo wiem już, jaką metodę zastosuję do obrony moich upraw przed ślimakami. ;)

W końcu rozpoczął się wyczekiwany film o Panu Bogdanie i Jego Mamie. Oglądałam go z niezwykłą uwagą. Historia tych ludzi została przedstawiona w bardzo ciekawy sposób. Sporo dowiedziałam się o Nich i ich codziennym życiu, a z racji tego, że przez tyle lat nazbierałam trochę informacji o tych osobach - mogłam dopełnić wreszcie ten obraz.

Był jednak pewien moment w czasie seansu, który sprawił, że prawie wybuchłam śmiechem. Gdyby nie było tej dodatkowej osoby na sali - na pewno bym to uczyniła. Mam na myśli scenę, gdy Pan Bogdan informuje Mamę, że wiezie Ją do Pyzdr, a następnie wjeżdżają na rynek. "To ten budynek jeszcze stoi?" - pyta Pani Kazimiera. W mojej głowie pojawiła się od razu odpowiedź: "Oczywiście, że stoi! Dopiero, co tam byłam i zapewniam, że stoi. Ba! Remontują go". W moich oczach pojawiły się łzy... Łzy szczęścia, wzruszenia. Łzy ze śmiechu.

Tego nie przewidywałam. Wszystkiego mogłabym się spodziewać, ale nie tego, że Pani Kazimiera pochodzi z Pyzdr. Takie rzeczy... zdarzają się tylko w kinie!

Ja, jeżdżąca od kilku lat do Puszczy Pyzdrskiej, nagle wylądowałam na filmie, którego bohaterką jest była mieszkanka Pyzdr. Obie jeździmy Wartburgami. To mi się do teraz w głowie nie mieści!

Ale, że jak?! Mama "Gargamela" pochodzi z Pyzdr? 😂

Ponoć świat jest mały, ale po tym filmie...

Żeby było śmieszniej - niedawno miałam propozycję zrobienia na szybko koszulki z Czerwonym. Przy sobie miałam pendrive'a z kilkoma zdjęciami. O dziwo - znalazły się tam jakieś z Czerwonym. Jedyne sensowne zostały zrobione... podczas wypadu do Puszczy Pyzdrskiej. 😂 Długo się nie zastanawiałam i na przód wybrałam zdjęcie, na którym ustawiłam sobie Czerwonego na tle... Pyzdr. 


Oto i koszulka:


Co ciekawe - Pan Bogdan też był na tej łące ➺ klik.

Polecam także odwiedzenie strony, na której można podziwiać zdjęcia (genialne!), wykonane podczas kręcenia filmu:

część 1 ➺ klik
część 2 ➺ klik
część 3 ➺ klik
i podsumowanie ➺ klik

Tutaj trochę więcej o bohaterach filmu ➺ klik

P.S. Przy okazji przekopywania zasobów Internetu, trafiłam na artykuł o innym, też ciekawym, właścicielu Wartburga:
klik,
klik,
klik.

piątek, 1 czerwca 2018

Bayerische Version Wartburg.

Na blogu zapanowała długa cisza. Spieszę więc z wyjaśnieniami:
1) Nie. Nie znudziło mi się pisanie.
2) Nie sprzedałam, ani nie zezłomowałam Czerwonego.

Najzwyczajniej w świecie wciągnęło mnie zwykłe, codzienne, "szare" życie. Co ciekawe - przez ten cały czas tematów na bloga przybyło tyle, że nawet gdybym chciała je na bieżąco umieszczać, to chyba musiałabym zrezygnować ze snu, aby ze wszystkim się wyrobić. 😉

Poza tym - już drugi raz w historii okres jesienno-zimowy stał się uboższy o przygody Czerwonego. Powód? Odstawiłam mój pojazd do "gawry", aby zapadł w sen zimowy. Coraz bardziej mi go żal. Zrezygnowałam z jego codziennego użytkowania.

Na co dzień poruszam się komunikacją. W sumie - będąc miłośniczką, wypadało by, abym tak robiła, a nie (jak to kiedyś jeden miłośnik napisał) "kontemplowała nad nią".

Nie zrezygnowałam jednak z jazdy samochodem. Co to to, to nie! Kocham jeździć, uwielbiam prowadzić. Nie potrafiłabym w pełni odpuścić tego tematu.

W związku z tym pożyczam od czasu do czasu samochód. Ale jaki! Wszak zastąpienie Czerwonego to nie lada wyzwanie. Los sprawił, że zastępczy samochód ma sporo wspólnego z moim pojazdem. Też ma niemieckie pochodzenie. Pojazdy tej marki można nawet podziwiać na tej samej wystawie w muzeum Wartburga w Eisenach! Mała podpowiedź na poniższym zdjęciu. Nota bene - zrobiłam je w Muzeum Wartburga w Eisenach w 2011 r. :)


Przy okazji - z historią Wartburga i marki, ukrytej na powyższym zdjęciu, nierozerwalnie łączą się także pojazdy marki widocznej na kolejnej fotografii:


Na pierwszym zdjęciu widać fragment BMW, a na drugim - EMW. O EMW rozpiszę się przy innej okazji. Teraz zostańmy tylko przy temacie BMW. Co to ma wspólnego z Czerwonym? Samochody marki BMW, następnie przemianowane na EMW, były produkowane w tej samej fabryce. 😃

Dokładniejsze dane znajdziecie tutaj ➺ klik.

Przekonałam Was już trochę? Nie?! No, to dopełnię to rozwinięciem skrótu, które ostatnio znalazłam w internecie.

BMW, czyli "Bawarski Model Wartburga" (!). 😃

Tak, tak. Zdarza mi się prowadzić 'beemwicę'. Nie ukrywam, że jeżeli chodzi o walory 'jezdne', bardzo odpowiada mi ten samochód. Przy mojej lubości w sprawdzaniu swojego refleksu, to auto spisuje się wybornie. Co prawda nie uważam siebie za wytrawnego kierowcę rajdowego i jeszcze daleko mi do takiego poziomu, ale w miarę możliwości staram się opanowywać technikę jazdy 'tyłonapędem'.

Zgodnie z tradycją - kolejne auto w rodzinie musiało otrzymać jakąś nazwę. Jak to już w zwyczaju dotychczas było - inspiracją był kolor nadwozia. W ten oto sposób 'narodził się' Silver.