niedziela, 9 kwietnia 2017

"Ha, ha, haczyk".

Tytuł zaczerpnięty z piosenki zespołu Akurat -> klik., która w sumie treścią wpisuje się odrobinę w dzisiejszy wpis.
 ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Tym razem się nie zakopałam, ale też będzie ciekawie. ;)
Minął rok od wydarzenia, które opisałam -> tutaj.

To, co wówczas przeżyłam, bardzo wpłynęło na moje dalsze życie. Przewartościowałam wiele tematów. Uzmysłowiłam sobie, jak dużą wolę walki mam w sobie. Jak wiele zależy ode mnie samej.

Dzisiaj jestem inna. Poznałam swoją wartość. Udowodniłam sobie, że moje dotychczasowe postępowanie było słuszne. W czasie, kiedy inni imprezowali i oddawali się przyjemnościom, ja zdobywałam wiedzę. Żeby nie było - nie jestem nawiedzona. Też lubię 'rozerwać się'. Jednak staram się nie zapominać o wartościach. Zdobyta przez lata wiedza (jednak nie uważam siebie za chodzącą encyklopedię) pozwoliła mi podjąć racjonalne decyzje i przetrwać w trudnej sytuacji. Na samą myśl, że inne kobiety w takiej sytuacji (pominę, że to i tak nierealne, by któraś z nich zdecydowała się na taki samotny wyjazd samochodem ;) ) spanikowałyby i nie wiedziały co robić, napawa mnie do dzisiaj podziwem (to za duże słowo, ale niech tak zostanie) do samej siebie. W tym miejscu dziękuję tym, którzy byli moimi życiowymi nauczycielami. Osobne podziękowania za saperkę, która została mi sprezentowana jakiś czas przed tamtym wyjazdem. ;) Przy okazji - przeglądając zdjęcia, znalazłam jeszcze jedno z tamtej feralnej nocy. Zrobiłam je jakoś tuż po ugrzęźnięciu na muldzie.



W ramach rocznicy nie pojechałam do Puszczy Pyzdrskiej. Nie powiem - chciałam pojechać. Jednak kilka innych tematów sprawiło, że tego dnia postanowiłam zabrać Czerwonego na krótszą i mniej brzemienną w skutki wycieczkę.

Z racji tego, że moje kolana nie są w najlepszej formie, a tego dnia odbywał się rajd rowerowy, na który chciałam się wybrać, postanowiłam uruchomić ciekawy zestaw. Odkurzyłam Czerwonego (odstawiłam go na pół roku, aby zimą sól drogowa nie rozwijała korozji) i pożyczyłam wieszak na rower. W ten oto sposób powstało coś takiego:



Gdy ruszyłam przez miasto, wzbudziłam niesamowite zainteresowanie wśród ludzi. Kobieta za kółkiem Wartburga z rowerem na haku???!!! Ale że jak???!!!

Pierwszy raz jechałam takim zestawem. Przyznaję - dziwne uczucie. Niemniej - przypomniałam  sobie kilka zasad z... prowadzenia autobusu. :D W zakrętach musiałam się 'naddawać', aby nie zahaczyć o coś wystającym kołem od roweru.

Stwierdzam jednak, że bardzo spodobał mi się taki sposób przewożenia roweru. Była to też okazja, aby po raz pierwszy przetestować hak w samochodzie i wykorzystać trzecią tablicę rejestracyjną. :)

Mocowanie roweru okazało się bardzo pewne i skuteczne. Jadąc w jedną stronę całość została zamocowana z męską pomocą, jednak w drodze powrotnej w pełni sama poradziłam sobie z tym zadaniem. Poza tym byłam konwojowana w jedna stronę, aby sprawdzić, jak całość zachowa się, np. przy pokonywaniu przejazdów tramwajowych. Aniołowi Stróżowi bardzo dziękuję za otoczenie opieką. :)

P.S. W przeddzień rocznicy zeszłorocznego zdarzenia otrzymałam prezent. Tzw. kartę przeżycia.
Cóż to takiego? Prostokątny kawałek metalu. Odpowiednio uformowany. Z ostrymi i ząbkowanymi brzegami. Posiadający otwory i wycięcia. Taka karta jest jednocześnie piłą, śrubokrętem, linijką, otwieraczem do butelek, kątomierzem, nożem, kluczem do śrub. Obdarowujący nie był świadomy, że właśnie zbliża się rocznica mojego zakopania się w lesie. Tym bardziej uśmiałam się na taki zbieg okoliczności. Dziękuję za ten prezent. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz