Długo
zastanawiałam się, czy wybrać się w tę podróż. Niesamowity splot
wydarzeń sprawił, że nie miałam ochoty wyjeżdżać. Ostatecznie podjęłam
jednak decyzję, iż jadę. Nie ukrywam - była to niezwykle sentymentalna
wyprawa.
Jednym z zagadnień, z którym miałam problem to... mój popsuty aparat. Świadomość, iż czeka mnie tyle kilometrów do pokonania, podczas których nie będę mogła zrobić zdjęć, sprawiała, że nie bardzo miałam ochotę ruszać się z domu. Jak to - jechać tak daleko i nie przywieźć stamtąd fotografii?
Aparat oddałam do naprawy z wystarczającym wyprzedzeniem. Przynajmniej tak mnie się wydawało. Wszak wiedziałam od dawna (czyt. od roku), że czeka mnie tak niesamowita wyprawa. Życie jednak to zweryfikowało. Skończyło się tym, iż zabrałam ze sobą pożyczony aparat cyfrowy i... analogowego Zenita. W zanadrzu miałam też... telefon komórkowy z aparatem. ;)
Na dłuższy czas przed wyjazdem czułam jakiś niepokój. Bałam się, że coś się wydarzy. Było to oczywiście irracjonalne, ale intuicji człowiek nie oszuka. Mając to na uwadze, postanowiłam tym razem nie pokonywać drogi z Poznania do Wrocławia samotnie. Pamiętam, jak rok temu w drodze powrotnej przysnęłam za kółkiem. Wolałam, aby tym razem ten scenariusz się nie powtórzył, więc zabrałam ze sobą 'zmiennika' i towarzysza podróży w jednej osobie. :)
Jednym z zagadnień, z którym miałam problem to... mój popsuty aparat. Świadomość, iż czeka mnie tyle kilometrów do pokonania, podczas których nie będę mogła zrobić zdjęć, sprawiała, że nie bardzo miałam ochotę ruszać się z domu. Jak to - jechać tak daleko i nie przywieźć stamtąd fotografii?
Aparat oddałam do naprawy z wystarczającym wyprzedzeniem. Przynajmniej tak mnie się wydawało. Wszak wiedziałam od dawna (czyt. od roku), że czeka mnie tak niesamowita wyprawa. Życie jednak to zweryfikowało. Skończyło się tym, iż zabrałam ze sobą pożyczony aparat cyfrowy i... analogowego Zenita. W zanadrzu miałam też... telefon komórkowy z aparatem. ;)
Na dłuższy czas przed wyjazdem czułam jakiś niepokój. Bałam się, że coś się wydarzy. Było to oczywiście irracjonalne, ale intuicji człowiek nie oszuka. Mając to na uwadze, postanowiłam tym razem nie pokonywać drogi z Poznania do Wrocławia samotnie. Pamiętam, jak rok temu w drodze powrotnej przysnęłam za kółkiem. Wolałam, aby tym razem ten scenariusz się nie powtórzył, więc zabrałam ze sobą 'zmiennika' i towarzysza podróży w jednej osobie. :)
Wyruszyliśmy z Poznania jakoś przed 2:00 w nocy. Pierwszym utworem, który usłyszałam w radio był "Gyöngyhajú
lány" zespołu Omega. Nota bene - podróżowaliśmy właśnie Oplem Omegą. :D
Pomimo wewnętrznego poddenerwowania - uznałam to za dobry znak. :)
Do
Wrocławia wjechaliśmy około 4:00. Oznaczało to, że jesteśmy nieco za
wcześnie. Autobus, do którego mieliśmy się przesiąść, miał być
podstawiony dopiero około 6:00. Korzystając z przerwy - zdrzemnęłam się w
aucie. Wiedziałam, że będzie to całkiem przyjemne, gdyż był to ten sam
pojazd, którym... zakopałam się zaledwie tydzień wcześniej -> klik.
;)
Zgodnie z niepisaną tradycją
- autobus został podstawiony z opóźnieniem. Z zaledwie 45-minutowym
poślizgiem ruszyliśmy w dalszą podróż.
Było
około 8:00. Przejeżdżaliśmy właśnie przez Oławę. Pokonując jedno z
wielu skrzyżowań nagle poczuliśmy uderzenie. Szok! Co się stało???
Autobus się zatrzymał. Wszyscy rozejrzeli się po wnętrzu. Nikomu nic się
nie stało. Przynajmniej wśród pasażerów. Jednak po wyjściu na zewnątrz
okazało się, że nasz Ikarus dość mocno oberwał. Powinnam użyć słowa
"ała", ale z pewnego powodu napiszę "oła".
Zastanawiacie
się, jak do tego doszło? Po prostu jakiś Pan podjechał busem do
skrzyżowania. Był na podporządkowanej. Zatrzymał się. Nasz kierowca
uznał więc, że spokojnie możemy przejechać. Gdy byliśmy na wysokości
busa, jego kierowca postanowił nagle ruszyć. Nasz kierman próbował
uniknąć kolizji odbijając w lewo. Niestety, nawet i to nie pomogło.
Doszło do zderzenia. Straty w Ikarusie możecie ocenić sami:
Policji
nie musieliśmy wzywać. Akurat przejeżdżał jakiś patrol. Niestety
skomplikowało to dalszy rozwój wydarzeń. Patrol wezwał odpowiednie
służby. Nie mogliśmy nigdzie się ruszyć. Zabrano nam dokumenty. Jeden z
miłośników przeżył z tego powodu chwilę grozy. Podczas weryfikacji jego
danych pojawiła się pewna informacja. Wezwano go do radiowozu. Gdy tylko
znalazł się wewnątrz... funkcjonariusze zakuli go w kajdanki! Kiwał do
nas zza szyby wskazując, iż nie ma pojęcia, o co chodzi. Dopiero po
dłuższej chwili uwolniono go. Za co go zatrzymano? Okazało się, że jego
dane są podobne do danych jakiejś osoby poszukiwanej przez Interpol
międzynarodowym listem gończym. To wszystko brzmi jak scenariusz
jakiegoś filmu, prawda? A to 'tylko' początek mojego wpisu na blogu. ;)
Czytajcie dalej - będzie jeszcze ciekawiej. ;P
Przy
okazji wizyty w Oławie dowiedziałam się, że dawniej produkowano tutaj
(uwaga! uwaga!)... tylne lampy do Wartburgów 353!!! :) No i już mam
pretekst, aby opisać na blogu 14-lecie TWB. ;) A to nie koniec
wartburgowych wątków...
Organizatorzy
imprezy stanęli na wysokości zadania i zaczęli szykować plan B. Ikarus,
którym podróżowaliśmy, nie mógł kontynuować jazdy. Wszak - bez
reflektora trochę byłoby to uciążliwe.
Zapadła
decyzja, iż pociągiem dotrzemy do Katowic. Tam wsiądziemy do innego
Ikarusa, który akurat dzień wcześniej tam dotarł i również wybierał się
na imprezę na Węgry. Policzono, że jest w nim akurat tyle wolnych
miejsc, że wszyscy powinni się zmieścić. Udaliśmy się na dworzec. Zanim
weszliśmy do budynku, poczyniłam takie oto zdjęcie:
W tym momencie wyjaśnia się zagadnienie, dlaczego użyłam wcześniej sformułowania "oła". ;)
Z
zakupem biletów też oczywiście były przeboje. Stojąc w kolejce
zaśmiałam się głośno, że jeszcze brakuje, aby pociąg przyjechał z
opóźnieniem. Czy zdziwi Was fakt, że... pociąg się spóźnił? He he. Mnie
też to nie zdziwiło. ;) Dowód:
O dziwo - podróż
przebiegła spokojnie. Pociąg TLK Sztygar dowiózł nas do Katowic chwilę
po godzinie 12:00. Co ciekawe siedzieliśmy w wagonie nr 14, czyli tuż za wagonem nr 13. ;)
Gdy
byliśmy w pobliżu Nowego Sącza, do naszej wyprawy dołączył... Jelcz.
Takiej atrakcji się nie spodziewałam! Dodam, że znałam tego Jelcza ze
zdjęć na TWB. Moim marzeniem było, aby zobaczyć go kiedyś na żywo i móc
zrobić zdjęcia. A tutaj proszę - spełnienie marzenia i to w takich
okolicznościach. Tym ciekawiej, że udało się zrobić wspólne zdjęcia tego
Jelcza i Ikarusa, którym podróżowaliśmy. Dla mnie to była pełnia
miłośniczego szczęścia. :)
Około 19:00
przekroczyliśmy granicę ze Słowacją. Z kolei około 22:00 wjechaliśmy na
teren Węgier. Na miejsce noclegu dotarliśmy około 23:00.
Następnego
dnia podjechaliśmy do centrum, gdzie czekał już na nas nasz imprezowy
autobus. Podobnie, jak rok wcześniej, trafił się nam egzemplarz
wyprodukowany w 1984 r. Wszyscy byliśmy ciekawi, czy przydzielono nam
równie genialnego kierowcę, jak w poprzednim roku. Cóż - odpowiedź na to
pytanie pojawiła się w dalszej części imprezy. Jednak nie uprzedzajmy
faktów...
Impreza ledwo się rozpoczęła, a ja już
byłam przepełniona emocjami. Nie opuściliśmy jeszcze miasta, a ja
zasypywałam SMSami tych, których nie było z nami na imprezie. Oto część
mojej korespondencji: "Blog pęknie, jak wrócę. Znaleźliśmy Ikarusa z...
reflektorami od Wartburga. Zastanawiam się, czy ja jeszcze żyję".
"Ikarusy, Wartburgi i Trabanty w jednym miejscu. Czy ja trafiłam do raju?" " Odpłynęłam do reszty. Na zatramwaju jeżdżą przegubowe Neoplany... Jest coś wyżej, niż raj? ;)".
"Ikarusy, Wartburgi i Trabanty w jednym miejscu. Czy ja trafiłam do raju?" " Odpłynęłam do reszty. Na zatramwaju jeżdżą przegubowe Neoplany... Jest coś wyżej, niż raj? ;)".
Moment, moment! Co ja
napisałam?! Ikarus z reflektorami od Wartburga?? Tak!!! Spójrzcie sami
na te zdjęca (tutaj towarzyszowi podróży składam podziękowania za
zwrócenie uwagi na ten szczegół):
Z resztą nie tylko wątki wartburgowe się trafiły. Zobaczcie, co jeszcze sfotografowałam:
W
jednym miejscu podczas fotostopu dla niektórych fotografów ciekawszym
okazało się uwiecznienie... budki telefonicznej. Nie ukrywam, że też
dałam ponieść się temu nurtowi. Wszak - jestem pokoleniem, które jeszcze
pamięta czasy, gdy telefony komórkowe nie były popularne, a jedyną
sposobnością na skontaktowanie się ze światem było zakupienie żetonów
lub kart telefonicznych (też zbieraliście? Ja swoją kolekcję mam do
dzisiaj).
Objeżdżaliśmy
górki, dolinki, miasta i wsie, aż dotarliśmy w pewne miejsce. Okazało
się, iż chcąc wydostać się stamtąd, koniecznym będzie zawrócenie. Cóż...
To zadanie okazało się niezłym wyzwaniem dla naszego kierowcy. Dwoił
się i troił, jednak wyjechać mu się nie udawało. Próbowaliśmy mu pomóc,
sugerując różne rozwiązania. Pan był oporny na nasze podpowiedzi. W
końcu jednak zmiękł. W efekcie po zaledwie 20-30 minutach (?!) udało się
opuścić to feralne miejsce. Dalej impreza przebiegała już znacznie
sprawniej.
Na koniec imprezy byłam świadkiem ciekawego
wydarzenia. Ikarus dogadał się z kierowcą, aby ten odsprzedał pokrowiec
na kierownicę. Kiedy kierowca 'odsznurowywał' pokrowiec, rzuciłam okiem
na kabinę i spostrzegłam, że do podsufitki przymocowany był proporczyk
reklamujący tutejszego przewoźnika. Zażartowałam, że może i jego Ikarus
mógłby pozyskać do swojego wozu. Nim się spostrzegłam, okazało się, że
chłopaki już szukają śrubokrętu, aby odczepić proporczyk. Udało mi się
uwiecznić zarówno ten moment, jak i chwilę triumfu po zdobyciu tej miłej
pamiątki. Oto efekty:
Zdjęć przywiozłam znacznie mniej, niż rok temu. Spowodowane to było problemami sprzętowymi, ale też nastrojem, w którym byłam. Nie da się ukryć, że ostatnimi czasy mocno przewartościowałam swoje życie. W czasie imprezy ktoś, kto widział mnie rok wcześniej, stwierdził, że dorosłam. Hmm... Najpierw się zdziwiłam, gdy to usłyszałam. Jednak później stwierdziłam, że coś jest na rzeczy.
Wcześniejsza integracja
sprawiła, że byłam szczególnie pilnowanym pasażerem. Na każdym postoju,
tuż przed ruszeniem, sprawdzano, czy na pewno jestem na pokładzie
autobusu. Było to bardzo miłe. Dziękuję. :)
W
końcu dotarliśmy do Polski. W Krakowie nastąpiła przesiadka do pociągu,
który zawiózł nas do Wrocławia. Tam mieliśmy szybką akcję, aby z
pociągu przedostać się do autobusu, który zgodnie z rozkładem miał za
moment udać się w kierunku Centrum Świata (tak pieszczotliwie jest
nazywana przez miłośników ta część Wrocławia). Co ciekawe -
podróżowaliśmy Solarisem #5602. Zsumujcie te cyfry... ;) Dodam, że w
numerze VIN tego pojazdu też jest liczba 13. ;) Autobus okazał się małym
zbawieniem dla mojego telefonu. Jego bateria była już prawie
wyczerpana. Na szczęście pojazd był wyposażony w gniazdko USB, a podróż
trwała na tyle długo, że udało się podładować akumulator o kilka %.
Przyznaję, że pierwszy raz skorzystałam z takiego rozwiązania (po co
taki gadżet w autobusie komunikacji miejskiej, gdzie podróżuje się
zazwyczaj na dość krótkich odcinkach?!). I tak, jak wcześniej byłam
sceptycznie nastawiona do takiego rozwiązania, tak teraz od razu się do
niego przekonałam. :)
Dotarliśmy do parkingu, gdzie
już grzecznie czekała na nas Omega. Wsiedliśmy do niej i pognaliśmy do
Poznania. Tak zakończyła się kolejna węgierska przygoda.
Dziękuję za towarzystwo. Dziękuję za imprezę. Fotorelacja z 14-lecia TWB znajduje się tutaj -> klik.
Do opisania za rok? Czas pokaże. :)