Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wartburg. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wartburg. Pokaż wszystkie posty

piątek, 10 kwietnia 2020

Koronawirus.

Zacznę nietypowo.

Czy boję się, że umrę w wyniku zarażenia koronawirusem? Teraz już nie. Na początku byłam zlękniona. Tym bardziej, że kwalifikuję się do grupy podwyższonego ryzyka, ale...

Już się nie boję. Dlaczego? Ponieważ bardzo szybko przypomniałam sobie o cytacie, który towarzyszy mi od wielu lat. W dość ciekawych okolicznościach trafiła w moje ręce kartka pocztowa. Jej zdjęcie zamieszczam poniżej:


"Wszystko w ręku Boga" - te słowa często pojawiają się w moich myślach. Wykorzystuję je również w rozmowach z ludźmi, szczególnie tymi, którzy się czegoś boją. Cytuję im te słowa ku pokrzepieniu. To zawsze działa! :)

Długi czas ta kartka towarzyszyła mi w pracy, ale w końcu uznałam, że nie jest to odpowiednie miejsce dla niej i zabrałam ją do domu. Po pewnym czasie umieściłam ją w ramce i postawiłam w widocznym miejscu. Tak oto pojawiła się w moim codziennym życiu. Ilekroć jest mi smutno, źle i przeżywam trudne chwile, biorę ramkę z kartką do ręki. W niedługim czasie na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Niekiedy bardzo nieśmiały, gdy problem, z którym się zmierzam jest naprawdę trudny. Czasami towarzyszą mu łzy, ale... w głębi serca pojawia się radość.

Później przypomniałam sobie o kolejnym cytacie. Choć nie śledziłam z uwagą pontyfikatu św. Jana Pawła II, to pamiętam, że to hasło jemu towarzyszyło. I z takim skojarzeniem utrwaliłam je w mojej głowie. Chodzi o zwrot "nie lękajcie się". Ponoć ten i jemu podobne występują w Biblii aż 365 razy -> klik.
 
Gdy zestawimy je ze sobą, nabierają niezwykłej mocy. "Nie lękajcie się". "Wszystko w rękach Boga". Czy Bóg mógłby nas skrzywdzić, skoro stworzył nas z miłości? No, nie! A to, że w naszych życiach pojawiają się sytuacje trudne, problematyczne, tragiczne albo katastroficzne, ma zupełnie inne znaczenie. Takie chwile nie mają nas skrzywdzić, tylko pomóc coś zrozumieć, czegoś nas nauczyć.

Przy okazji przypomniało mi się, że kiedyś popularna była taka piosenka -> klik.

Dzisiaj mijają dokładnie 4 lata od momentu, kiedy zakopałam się w lesie -> klik
Minęło już sporo czasu od tego wydarzenia, ale w myślach często do niego wracam. Dla osób, które przeczytały tamten wpis, może się wydawać, że to było straszne, wręcz traumatyczne przeżycie dla mnie. Nic bardziej mylnego! Wydarzyło się to w takim momencie mojego życia, że do dzisiaj dziękuję Bogu, iż znalazłam się wtedy w takiej sytuacji. Pomimo, że byłam blisko domostw ludzkich, to spędziłam sporo czasu sama. Jednak nie byłam samotna. Koło mnie cały czas czuwał On. Miałam więc z kim porozmawiać i zastanowić się nad swoim życiem. Ktoś by powiedział, że mogło mi się wtedy coś stać i mogłam umrzeć. Komuś takiemu powiedziałabym, że właśnie tam kolejny raz się urodziłam.

Nie bez powodu nawiązuję do tamtej przygody w lesie. Wszak wydarzyła się ona w Puszczy Pyzdrskiej. Miejsca dla mnie magicznego. Od dawna przymierzałam się, aby poczynić wpis o tematyce, którą dzisiaj poruszam. Jednak ciągle się nie składało. Poza tym czekałam na odpowiednią wenę do pisania. Musiałam to sobie wszystko odpowiednio poukładać, aby móc właściwie Wam to przekazać. Okres narodowej kwarantanny idealnie się w to wpisał.

Gdy czytam kolejne informacje, że ludziom tak ciężko bez chodzenia po galeriach handlowych, bez ćwiczeń w siłowni, bez wizyt u fryzjerów i kosmetyczek, to robi mi się naprawdę smutno. Ci ludzie potwornie się nudzą. Nie potrafią spędzić czasu sami ze sobą i swoją rodziną (przyjmuję ogólnik - wiadomo, że sytuacje są różne). Niemniej - mało kto potrafi dzisiaj odnaleźć przyjemność w siedzeniu w domu, podziwianiu kwiatów, które rozkwitają na parapecie (mój grudnik właśnie skończył kwitnienie, a pachnący (!) storczyk obsypał się dziesiątkami kwiatów), przysiądnięciu na moment na balkonie (zdaję sobie sprawę, że nie każdy go posiada) i przyglądaniu się ulicznemu życiu. Spędzam czwarty tydzień w domu (przy czym pracuję zdalnie) i... nie mogę znaleźć nawet jednej chwili, aby spokojnie usiąść i poczytać książkę. Ale co się dziwić. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że w moim słowniku nie ma wyrazu "nuda". Ale kiedy mam ten wolny czas wygospodarować? Gotuję, sprzątam, piorę. Ogólnie - prowadzę dom. Do tego pracuję. Po pracy poświęcam kolejne minuty - a to na spędzenie chwili z drugą połową, a to na telefony do najbliższych, a to na przesadzanie kwiatów, a to na ćwiczenia na macie, a to na spisanie ważnych danych, a to na zrobienie kolejnej bransoletki, a to na przystrojenie domu w wiosenno-wielkanocne ozdoby, a to na przeglądnięcie galerii komunikacyjnych, a to... robi się północ i idę spać. Wróć! W porządek dnia staram się wpisać jeszcze jedno wydarzenie. Specjalnie wymieniam je na końcu, aby pokazać, że przy tym codziennym, rutynowym życiu, warto znaleźć kilka minut na rozmowę z Przyjacielem. Niekiedy jest to tylko krótka pogawędka, czasami modlitwa, innym razem - wysłuchanie kaznodziejów na YT albo wyszukanie jakiejś ciekawej interpretacji Pisma Świętego. Jednak ta... hmmm... nagroda na koniec dnia (zazwyczaj czynię to wieczorem) sprawia, że w ciągu dnia staram się wyrobić ze swoimi obowiązkami, aby z "wolną głową" usiąść i popaść w zadumę.

Wiele lat zajęło mi osiągnięcie takiego stanu. Jak do tego doszłam, opiszę kiedy indziej. Jednak sporo zasługę w tym mają właśnie wyjazdy do Puszczy Pyzdrskiej. Odwiedziliśmy tam sporo domów. Mogłam więc na wielu przykładach zaobserwować pewne zależności. Generalnie w każdym domu odnajdywaliśmy "święty" obraz, figurkę Matki Boskiej albo krzyż. W każdym bądź razie nie można było przegapić faktu, że tamtejsza społeczność była wierząca. To dawało sporo do myślenia. Zwłaszcza w zestawieniu z tym, czym Ci ludzie dysponowali na co dzień. Zazwyczaj całym ich światem było małe gospodarstwo, na które składał się: dom, budynek gospodarczy, kawałek ziemi. Tyle. Często Ci ludzie nie opuszczali swojego "fyrtla" przez całe życie. Wiem, co piszę. Poznaliśmy takiego przesympatycznego, starszego Pana. Miał, bodajże, 75 lat. Wiedział, że to, czym przyjechaliśmy, to samochód, ale nie miał pojęcia, co to za marka. On całe życie jeździł konno albo koniem z bryczką. Tak, jak Jego Rodzice. Najdalej, gdzie był poza domem, to miejscowość oddalona o 30 km od Jego domu. Gdy sobie w głowie wyrysowałam wtedy okręg o takim promieniu, to pierwsza myśl, jaka mi się pojawiła: "o Boże!". Ja, która była w wielu miejscach poza Polską, spotkałam człowieka, który przez całe swoje życie nie opuścił nawet województwa, w którym się wychował. Niesamowite! Jednak, choć może wydać się Wam to dziwne, w pełni rozumiałam tego człowieka, a mając już taką widzę o Nim, starałam się dostosować naszą rozmowę do Jego realiów. A rozmowa była bardzo sympatyczna! Ten człowiek był taki radosny... Gdy mówił o swoim koniu, w Jego oku pojawiła się taka wesoła iskierka. Chciał nas poczęstować jabłkami, które były aż czerwone od słońca, które je przyrumieniło.


Aż żal było opuszczać tamto miejsce. I żebyście sobie nie myśleli, że ten Pan tam tak sam żył. Na Jego posesji mieszkał Jego syn. Syn wybudował współczesny dom, miał samochód, ciągniki rolnicze, itd. Temu starszemu Panu to nie przeszkadzało, ale sam do tego nie ciągnął. Wolał mieszkać w swojej chałupince, na której progu drzwi stały koszyki z jabłkami, a po okalającym ją drewnianym płocie przeskakiwał łaciaty kot...



Wracając do wiary. Nie zapomnę, jak to właśnie mnie przypadło odkrycie jednej z najpiękniejszych chatek. Z zewnątrz nie sprawiała zbyt dobrego wrażenia. Z resztą sami się przekonajcie:


Ale za to jej wnętrze... Oprócz urokliwej szafy, obrazka z życzeniami imieninowymi, monidłem i innymi "duperelami", widzieliśmy tam figurkę i książeczkę będącą pamiątką Pierwszej Komunii Świętej. Rzuciliśmy się z aparatami, aby to jakoś upamiętnić.





W tym samym domu, nad kanapą, na której leżały figurka i książeczka, wisiał taki oto obrazek:


Z kolei w innym pokoju wisiał krzyż:

 
Więcej zdjęć z tej chatki na razie nie zaprezentuję. Zostawię je na inną okazję. Jednak zapewniam - będziecie pod wrażeniem, gdy już je zobaczycie. :)

Jednak Puszcza Pyzdrska jest bogata też w inne obiekty. Jest tam od groma kapliczek. Dzisiaj przedstawię tę, którą uważam za najpiękniejszą.



Uwielbiam ją nie tylko za jej wygląd, ale także za to, że jest znakiem, iż zbliżam się do mojego ukochanego gospodarstwa. Dzisiaj pokażę je bardzo ogólnikowo, ale jak tylko będzie to możliwe, poświęcę jemu osobny wpis.

Dom gospodarzy niestety już wtedy był w opłakanym stanie. Chata była opuszczona, co tylko dodatkowo działało na jej niekorzyść, ale...




...pomimo jej przejmującego widoku, mieliśmy wrażenie, że właściciele za chwilę wrócą z pola i przysiądą na tych krzesłach, aby odpocząć po ciężkim dniu wypełnionym pracą na roli. Naprawdę czuliśmy coś takiego! To było niesamowite! 



 A co zastaliśmy w samym wejściu do domu?



Przy innej wyprawie udało się znaleźć dom, którego strop opierał się już tylko na... szafie.


Ale teraz już wiem, dlaczego czekał na nas. Odpowiedź znajdziecie na poniższym zdjęciu. Moją uwagę przykuły obrazki, które wisiały na ścianie.
 

Przy kolejnych wyprawach do Puszczy Pyzdrskiej zrozumiałam, ile tutaj jest Boga. Gdzie się człowiek nie ruszy, On tutaj jest. Kiedy więc tylko chciałam uwolnić się od miejskiego zgiełku, wsiadałam w auto, zgarniałam współtowarzysza i jechaliśmy na zdjęcia. Po kilku wypadach nie trzeba było mnie w ogóle na to namawiać. Pomimo tego, iż te wyjazdy były bardzo wyczerpujące. Często musiałam wstać o 2 w nocy, by o 3 zgarnąć sprzed domu mojego kompana i starałam się dojechać na miejsce docelowe w okolicy godziny 4, abyśmy mogli sfotografować wschód słońca. Potem przez cały dzień krążyliśmy, robiąc cały czas zdjęcia, aż doczekiwaliśmy zachodu słońca i udawaliśmy się w drogę powrotną do domów. Potrafiliśmy w ten sposób wykręcić kilkaset kilometrów dziennie. Moje oczy były przekrwione ze zmęczenia, bo nie dość, że wytężałam wzrok, aby w pełni skupić się na prowadzeniu auta, to jeszcze dodatkowo męczyłam go fotografując to, na co się natknęliśmy. Byłam wykończona. Niekiedy potrzebowałam dwóch dni, aby po takim wypadzie dojść do siebie. Ale nie żałuję ani sekundy, bo każda z tych wypraw była okazją do bliskiego spotkania z Bogiem. Takie odczucie najlepiej przedstawia ten filmik:



Wyobraźcie sobie - wychodzicie ze swojej chatki, podchodzicie na skraj łąki, która okala Wasze domostwo i podziwiacie mgłę wędrującą po Waszym polu. Do tego chłód, wzmożony przez wilgoć, jest przełamywany ciepłem pochodzącym od promieni słonecznych, które właśnie przebijają się przez chmury. Całości dopełnia śpiew ptaków...
  

Na płocie, zza którego nadciąga mgła, czeka kolekcja słoików.
 


A we wnętrzu domu (nie wchodziliśmy do środka. Zdjęcie zrobione przez dziurę w ścianie!) na stole stał krzyż. Do dzisiaj nie wiemy, czy to pozostałość po kolędzie czy po ostatnim namaszczeniu...



Do tak magicznego miejsca przyprowadziła nas poniższa droga. Jak widać po samochodzie, który wówczas jeszcze bardzo dobrze się prezentował, ta wyprawa to dość odległe czasy (6 lat temu). Mimo to - do dzisiaj mam w sobie emocje, które towarzyszyły tamtym chwilom i przeglądanie zdjęć oraz filmów znów je ożywiło. 😊


 Wyobraźcie sobie, że tego samego dnia trafiliśmy na taką chatkę:
 

Jej wnętrze zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Dlaczego? Nie ma sensu tego opisywać. Zobaczcie sami:


Zwróćcie, proszę, uwagę, ile tam "świętych" obrazów. W centrum makatka -> klik z napisem: "Jezu ufam Tobie". Mnie to hasło od zawsze kojarzy z takim obrazkiem -> klik. Od lat robił on na mnie ogromne wrażenie i przyciągał mój wzrok. Przypadek (???) sprawił, że w zeszłym roku obrazek dokładnie z takim wizerunkiem trafił w moje ręce. Wisi teraz nad drzwiami wejściowymi do domu.

Ale wróćmy do chatki, bo to nie był koniec! Gdzie się człowiek nie obejrzał, pełno śladów religijności właścicieli domu. W tym samym pomieszczeniu można było trafić na taki widok:


I pomyśleć, że mogłam zostać mieszkanką tego domu. Jak? Otóż właściciel widział we mnie swoją przyszłą żonę. Nawet próbował poderwać mnie na swoją "furę", ale - choć sami przyznacie - pomimo tego, że miał z czym startować, to przy Czerwonym każdy inny pojazd jest bezkonkurencyjny. Poza tym, jedyne, co nas łączyło, to... kolor naszych pojazdów. 😉




Dla mnie takie chwile były prezentem od Boga. Po całotygodniowym trudzie i pokonaniu kilkuset kilometrów, wysiadałam z samochodu i w nagrodę otrzymywałam właśnie takie widoki i przygody. Mogłabym tego typu przykładów opisać wiele, bo i wypraw do Puszczy było sporo.

Pomimo, iż mieszkam w mieście, to w znacznym stopniu mam "wiejską" duszę. Kocham przyrodę, bliskość z nią. To z kontaktu z nią czerpię prawdziwą przyjemność. Nie potrzebuję kin, teatrów, galerii handlowych. Natura oferuje nam znacznie piękniejsze seansy i spektakle. Zamiast kolejnego flakonika perfum, wolę poczuć woń kwitnącego bzu. Staram się więc uprościć swoje życie, aby móc znajdywać czas na cieszenie się właśnie takimi drobnostkami. Wiecie, że teraz kwitną szafirki i hiacynty? I forsycja! Do tego stokrotki i zawilce. Przyroda budzi się do życia!

Jeśli to możliwe, to próbuję ludziom z mojego otoczenia pokazać, w jaki sposób można odnaleźć prawdziwe szczęście i cieszyć się takimi drobnostkami. Mam znajomego, który posiada niezły telefon, ekstra zegarek, samochód (nówka! z salonu!), ale... wewnętrznie jest smutny. Te "zabawki" to tylko ułuda szczęścia. Przedmiotami nie jesteśmy w stanie "zbudować" siebie. Prawdziwe szczęście przynosi zrozumienie siebie i uzyskanie harmonii z otoczeniem.
Pod koniec marca trafiłam na taki artykuł -> klik. Poniżej zamieszczam kilka cytatów z niego:
"Kilka lat temu odwiedziłem Korę. To było na Roztoczu, gdzie się wyprowadziła. Dookoła nie było nic. Tylko pola. I powiedziała mi, że jak żyła w dużym mieście, codziennie była zasypywana atrakcjami. Premiery, bankiety, pokazy mody, występy w telewizji, imprezy - wydawać by się mogło: pełnia życia. Ale dopiero mieszkając na tym polu poczuła, że żyje naprawdę", "Myślę że cała idea funkcjonowania człowieka szczęśliwego opiera się na tym, żeby żyć prosto", "To o tyle mocne, że on przyznał, że to prostota życia powoduje, iż człowiek skupia się na rzeczach najważniejszych".
Wydaje mi się, że te słowa najlepiej są w stanie opisać to, co chciałabym w dalszej części przekazać Wam, moi drodzy czytelnicy.
Uważam, że obecna sytuacja jest szansą dla wielu ludzi, którzy chcieliby chociaż spróbować przybliżyć się do Boga. Zdaję sobie sprawę, że to wszytko nie jest łatwe i często okupione cierpieniem, np. wynikającym ze straty najbliższych. Jednak... wiem, co piszę. Wiem, jak odejście najbliższych potrafi być bolesne. Sama to wielokrotnie już przechodziłam w swoim życiu. Niektóre z tych chwil były naprawdę tragiczne, a jednak nawet wtedy (choć wówczas nie wierzyłam w Boga, a nawet jeszcze bardziej się od Niego odwróciłam), czułam, że to wszystko miało jakiś głębszy sens i nie wydarzyło się w moim życiu przypadkowo. Zabrało mi to wiele lat, aby to w końcu zrozumieć, aby odnaleźć sens nawet tak bolesnych przeżyć, ale... choć to dla wielu zabrzmi dziwnie - nie żałuję żadnych z nich. Teraz wiem, że bez tego wszystkiego nie byłabym tym, kim jestem i nie byłabym tutaj, gdzie jestem. Bóg widział, że choć uparcie sprzeciwiam się Jego istnieniu, w głębi serca szukałam relacji z Nim. Zastosował więc terapię szokową. Muszę przyznać, że niezły z Niego psycholog. Jego metody naprawdę przyniosły niesamowite skutki. Moje dalsze spotkania z Bogiem sprawiły, że dzisiaj ogarnia mnie totalny spokój. Niezwykle trudno jest wyprowadzić mnie z równowagi. W zasadzie nie pamiętam, kiedy ostatnio się to komuś udało (no, dobra - pewną sytuację sprzed wielu lat sobie przypominam, ale wówczas wpłynęła na to moja choroba). Jednak zastanówcie się, dlaczego miałabym się złościć, dawać ponieść złym emocjom? Przecież u mojego boku jest najwspanialszy Przyjaciel. Towarzyszy mi od urodzenia i był mi wierny nawet wtedy, gdy Go odtrącałam. Dlatego teraz, gdy już się dogadaliśmy, jestem taka spokojna. Znalazłam najprawdziwszą radość i szczęście. Uknuło się nawet takie określenie "kłębek szczęścia", którym czasami siebie opisuję. Chcecie zaznać takiego stanu? Może ten filmik Wam w tym pomoże -> klik.

Jestem ciekawa, jak w relacji z Bogiem odnajdywali się mieszkańcy Puszczy Pyzdrskiej. Sądzę jednak, że dzięki temu, iż w ich życiach nie było "wypełniaczy" w postaci kin, wyjść do kawiarni, siłowni, mieli znacznie więcej miejsca i czasu na zapełnianie "pustki" Bogiem. I takich pustek Wam życzę -> klik.
 
Odpowiadając ponownie na pytanie, które znajduje się na początku tego wpisu - dlaczego miałabym się bać, skoro po śmierci spotkam się z moim największym Przyjacielem i będziemy mieli jeszcze więcej czasu na wspólne pogaduchy?

Pamiętajcie. "Nie lękajcie się"! :)

Cytat na dzisiaj: "Jeśli umrzesz zanim umrzesz, to nie umrzesz kiedy umrzesz” (śp. ks. Piotr Pawlukiewicz).

Amen.

środa, 1 stycznia 2020

Rok 2020.

Niech pierwszy dzień tego roku będzie znakiem, że przyszedł czas na pozytywne zmiany. W roku 2019 r. poczyniłam zaledwie dwa wpisy, jednak to wcale nie oznacza, że w moim życiu i bycie Puzzla nic ciekawego się nie działo. Wręcz przeciwnie! Przygód i okazji do zrobienia interesujących zdjęć było tyle, że... znajdowałam jedynie czas na uczestniczenie w kolejnych eskapadach i wykonywanie fotografii. Zabrakło jednak wolnych chwil na opisanie tego, co się wydarzyło. Co ciekawe - mam przygotowane wersje robocze trzech wpisów, gdzie jeden zaczął powstawać w listopadzie 2018 r. Inny jest z maja 2019 r., ale... ciągle go rozbudowuję, a jeszcze nawet nie zaczęłam obrabiać zdjęć, które muszą go wzbogacić. 😉

Postanowiłam dzisiaj podzielić się jednym z najmilszych momentów, jaki przydarzył się nam w 2019 r. Pewnego dnia, gdy przyszłam do auta, na jego masce leżał taki słodki upominek. Choć przeprowadziłam małe śledztwo, to do teraz nie dowiedziałam się, kto postanowił osłodzić moje życie. Być może ktoś wracając "pod wpływem" miał taką bujną fantazję, by ozdobić mojego staruszka albo... mam słodkiego wielbiciela. 😉😎 Niemniej - ten widok, upamiętniony aparatem, przez kilka dni rozweselał moją duszę. Czyż to nie było słodkie?


Rok 2019 Puzzel zakończył z wynikiem 117 745,2/3 km.

poniedziałek, 27 maja 2019

Pyzderniczka.

Pamiętacie, jak wspomniałam o wyprawach do Puszczy Pyzdrskiej? Nie? To dla przypomnienia ➜ klik. Biały też się załapał na wypady w te ciekawe miejsca ➜ klik.

Przy tej okazji podlinkuję także relacje z wypraw rowerowych w tamte rejony, które udało mi się zorganizować ➜ cz. 1 i cz. 2. W planach miałam też cz. 3. To właśnie podczas przygotowań do niej przeżyłam niesamowitą noc w lesie... klik. Niestety, zdrowie nie pozwoliło mi na razie zrealizować tamtych zamiarów, ale... jeszcze wszystko przede mną, więc kto wie. :)

Jednak dzisiaj mam coś innego do opisania. Na moje fotorelacje z Puszczy Pyzdrskiej jeszcze przyjdzie czas, więc dalej musicie uzbroić się w cierpliwość (najlepiej anielską). Tymczasem organizator naszych wypadów samochodowych do Puszczy zorganizował wystawę swoich zdjęć. Dlaczego o tym wspominam? No, bo widzicie... Czerwony/Puzzel stał się również jej częścią. Tak, tak! Mój Wartbi trafił do galerii. 

Więcej szczegółów znajdziecie tutaj: klik.
Miałam przyjemność uczestniczyć w oficjalnym wernisażu tej wystawy. Co więcej - po jego zakończeniu podjechałam samochodem tuż przed wejście. Tym samym Puzzel nawiedził wystawę w dniu jej otwarcia. :)



A w jaki sposób zaprezentowano Wartbiego na wystawie? Otóż, koło jednego ze zdjęć (pominę, że mam takie samo 😜) znajduje się opis, przy którym zaprezentowano dwa zdjęcia.


W przybliżeniu wygląda to tak:


Wybaczcie jakość zdjęć. Zrobione "kalkulatorem".

Co ciekawe - Czerwony pojawił się na wystawie na jeszcze jednym zdjęciu, jednak go nie pokażę. Niech to stanowi dla Was motywację, aby osobiście wybrać się do "Łazęgi" i poszukać Czerwonego. Podpowiem - chodzi o zdjęcie wykonane we wsi Rybie w 2015 r. Miłego oglądania i zabawy w "gdzie jest Wally?". ;)
 
Relacja z wernisażu klik.

czwartek, 2 maja 2019

Sprzęgło.

Mam dzisiaj refleksyjny wieczór. Do nowego wpisu zabierałam się od kilku dni, ale jak tylko znajdowałam chwilę, aby usiąść przed komputerem, okazywało się, że była to tak późna pora, że zdołałam przeglądnąć wiadomości, sprawdzić pogodę i kładłam się spać. Ale dzisiaj...

Dzisiaj muszę napisać kilka słów. Nie poruszę na razie tematu, dlaczego zamilkłam na tyle miesięcy. Opisanie tego wymaga poświęcenia odpowiednio dużo czasu.

W każdym bądź razie...

Ja i Puzzel żyjemy. Ba! Od 19 kwietnia wróciliśmy na polskie drogi. Wcześniej auto stało pół roku, gdyż... skończyło się sprzęgło. Miało prawo. Co prawda ponoć człowiek sypie się po trzydziestce (tak mi Koleżanka w pracy powiedziała, jak u mnie pojawiła się "3" z przodu), a sprzęgło zaledwie przekroczyło osiemnastkę, ale... dodatkowo zaszkodziła Jemu pewna historia sprzed lat, którą też kiedyś opiszę (warte osobnego wpisu). Skończyło się tym, że w zeszłym roku sprzęgło zaczęło się ślizgać i dalsza jazda była już niemożliwa. Zapadła decyzja o odstawieniu auta. Kupienie sprzęgła do 28-letniego samochodu to nie wyjście po bułki do sklepu. Trochę więc trwało, zanim udało się coś sensownego trafić. Grunt, że dobry duszek wyszukał NÓWKĘ SZTUKĘ i ze swym pomocnikiem wymienili mi sprzęgło w Puzzlu. Panowie - serdeczne podziękowania! :)

Tym sposobem nasz duet znów jest w komplecie. Tęskniłam za Nim. Za naszymi przygodami. Taka pustka zapanowała, gdy Puzzla zabrakło u mojego boku... Co prawda nigdy Go nie kochałam. Moje serce na zawsze pozostało przy Białym, no ale Jego już nie ma... Jednak teraz wiem, że rola Puzzla była inna. Nie miał być miłością mojego życia. Niemniej - trwamy razem i dziękuję Jemu za kolejne wspólne chwile.😃

Szukając dzisiaj pewnych informacji zupełnie przypadkowo (taaa, jasne) trafiłam na kilka wiadomości. Najpierw przedstawię te smutne. Pan Bogdan miał wypadek, Jego mama zmarła. Pamiętacie, jak opisałam ich historię? Nie?! No, to dla przypomnienia ➜ klik. Ponoć podczas kolizji nie ucierpiał ten "najbrzydszy" (Pan Bogdan posiada klika Wartburgów), ale i tak szkoda każdego kolejnego Wartburga, który wyląduje na złomie ➜ klik.

W tamtym wpisie wspomniałam także o najstarszym (wówczas) kierowcy w Polsce. Jak się okazuje, zeszły rok też był dla Niego niełaskawy. Właściciel pięknego 353 zmarł. Miał 102 lata. Artykułów o Jego śmierci jest kilka, ale podam odnośnik do jednego ➜ klik. Uczyniłam tak, gdyż spodobały mi się zacytowane Jego słowa: "Dopóki będę żył, będę jeździł. Wiek nie ma tu żadnego znaczenia. Najważniejsze są kluczyki, prawo jazdy i głowa na karku". Ciekawe, jaki los podzielił Jego piękny 353 ➜ 1, 2, 3. Nie ukrywam, że taki egzemplarz jest moim niespełnionym marzeniem. Mój rocznik z pięknym, czarnym grillem. Chętnie bym go odkupiła!

Ponieważ na powyższe informacje trafiłam akurat dzisiaj, w ważnym dla mnie dniu, uznaję to za swoiste zamknięcie kolejnego rozdziału w moim życiu.

Żeby jednak wpis nie powiewał pesymizmem, na koniec zostawiłam pozytywne informacje. Szperając dzisiaj dalej w sieci trafiłam na taką stronę ➜ klik. Cieszy mnie, że rośnie kolejne pokolenie miłośników Wartburgów. Martę, którą znam od lat, pozdrawiam i cieszę się, że coraz bardziej wkręca się w ten DDRowski świat. :)

Z kolei ja chciałabym dalej rozwijać się w temacie "Warczyburgów". Nabrać doświadczenia za kółkiem 353 z biegami w kierownicy. Planuję także nauczyć się jeździć na skuterze/motocyklu, aby "skosztować" jazdy na Simsonie. Może nawet jakiegoś kupić... Zobaczymy... 😎

A dzisiaj, w ramach sentymentów, podjechałam odwiedzić pewne motoryzacyjne towarzystwo. Nie uważacie, że Puzzel pasuje do nich kolorystycznie? 😂


Dla przypomnienia i porównania ➜ klik.
Dobranoc. Uciekam, bo jutro czeka nas daleka trasa... Oczywiście jej opis zagości na blogu. 😁

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Plan awaryjny.

Zaczęło się słabo. Bardzo słabo. Wręcz fatalnie...
Weekend miałam już w pełni zaplanowany. W głowie ułożone miejsca, w które podjadę, aby zrobić zdjęcia. Jedyne, co zostało mi do zrobienia, to zatankowanie samochodu i jego umycie. Ha! Nawet chwilę wcześniej podjechałam do sklepu po specjalne gąbki do mycia auta, puszkę PLAKa i... zestaw bezpieczników (tak na w razie 'wu'). :D

Ponieważ było jeszcze gorąco i zastosowanie preparatów na desce rozdzielczej oraz plastikach mogłoby źle na nie wpłynąć, postanowiłam najpierw załatwić kilka spraw. Pojechałam do kolejnego sklepu. Gdy wjeżdżałam na przylegający do niego parking, przypomniałam sobie, że chciałam tutaj kiedyś przyjechać, aby zrobić zdjęcia auta z panoramą miasta. Nie sądziłam, że jeszcze tego samego dnia zostanę wręcz zmuszona do zrobienia tych zdjęć...

Przyznaję - od kilku dni nie podobało mi się zachowanie auta, ale nie podejrzewałam, że to tak poważna sprawa...

Wróciłam z zakupów. Wsiadłam, odpaliłam, wycofałam... auto zgasło. Już w ciągu dnia spojrzałam na przebieg kilometrów i podejrzewałam, że gaz się kończy. Uznałam więc, że autku zaczynało brakować paliwa. Spróbowałam odpalić. Dał radę! Czyli to nie brak paliwa! No to jadę! Przejechałam kilkaset metrów i... zaczął się dusić! Ups! Nie utrzymałam go przy życiu. Zdechł. 😢Hmm... Może pomóc mu przełączeniem w benzynę? Nie lubię robić tego na postoju, ale sytuacja mnie zmusiła. Jednocześnie przybiegł do mnie jakiś młodzieniec z pytaniem, czy pomóc. "A nie, nie. Dziękuję. Chyba gaz się skończył i próbuję się przełączyć na benzynę. Zaraz powinnam odjechać..." i odpowiedziałam. Taaa....Tylko jakoś moja resuscytacja nie przynosiła spodziewanego efektu. Ponieważ blokowałam trochę przejazd, postanowiłam wysiąść i przepchnąć nieco auto. Tak - sama. Co to za problem przekulać ok. 900 kg? 😃 Nie pierwszy raz to robiłam. 😜 Co prawda tego dnia byłam w wąskiej, ołówkowej spódnicy i sandałkach na cienkich paskach, ale... No, co to za problem? Tylko kłopot w tym, że to samotne 'kulanie' mi się nie udało. Nie udało dlatego, iż... ledwo wystawiłam stopę z samochodu to... przybiegło ok. 5-6 mężczyzn. :D Nawet nie dali mi wsiąść z powrotem do samochodu, gdy ten już pędził dobre 10 km/h. :D Tyle... że nikt nim nie kierował. Zaczęłam wołać: "Panowie, stójcie! Panowie, moment. Nikogo nie ma w aucie!". Jednak byli w takim ferworze pomocy, że mnie nie słyszeli. Co mi zostało... Biegłam przy drzwiach kierowcy i w tych sandałkach i wąskiej spódnicy próbowałam wskoczyć do środka. Prawie nogi połamałam, ale... udało się. Wskoczyłam! A auto pędziło coraz szybciej... Tylko pojawił się kolejny problem. Panowie pchali auto, a ja... zastanawiałam się, co w takiej sytuacji należy uczynić. 😅 No, bo... No, bo.... wiecie. Mi się nigdy samochód tak nie popsuł. 😆 Jednak trybiki w głowie ruszyły... coś skojarzyłam, że muszę wrzucić drugi bieg. Ale co ze sprzęgłem? Gazem? Co tu wcisnąć? A może nic? Ratuuuunkuuu!
Obejrzałam się za siebie - jak mi tych mężczyzn było żal. Ale nic to - metodą prób i błędów... coś tam powciskałam i auto odpaliło! Ha! Cała dumna z siebie i moich pomocników zrobiłam rundkę po parkingu. Wszystkim serdecznie podziękowałam, zebrałam pochwały "ale fajny Wartburg!" i pojechałam dalej. Niestety - nie oddaliłam się zbyt wiele... Na wyjeździe musiałam podjechać do czytnika karty parkingowej. Gdy spod niego ruszyłam - auto znów zaczęło się dławić. Puzzel! Błagam! Nie teraz! Nie tutaj! Znalazłam się na wąskiej jednopasmówce stanowiącej jedyny wyjazd z parkingu. Zablokowałam wszystko. Zaczęłam znów desperackie próby odpalenia... Kierowca stojący za mną przyszedł pomóc. Jednocześnie przybiegł jeden z tych mężczyzn, którzy chwilę wcześniej mi pomogli. Przepchnęliśmy Puzzla. Powiedziałam, żeby odpuścili, bo to nie ma sensu. Wiedziałam, że auto już nie odpali. Za dobrze znam dźwięki, które Puzzel wydaje. Brakowało w nich jednej 'nutki'.

Oczywiście jeszcze przez chwilę wypróbowałam kilka 'magicznych' sposobów, dzięki którym zawsze udawało się odpalić auto, ale tym razem i  one zawiodły. Szczęście w nieszczęściu - jeszcze będąc w sklepie - korespondowałam ze znajomym. Nie miał pojęcia, gdzie jestem i co robię. Dokładnie w chwili, gdy zapytał, co porabiam, odpisałam: "Teraz mi auto umarło 😢. Właśnie utknęłam".

Po chwilowej "wymianie zdań" typu: "jakie były symptomy?", "podjechać?", przeczytałam tę najważniejszą: "Zara jestem".





W międzyczasie wyciągnęłam trójkąt ostrzegawczy (chwilę się z nim mocowałam, no bo nigdy nie usiałam go rozstawiać 😉) i pilnowałam, aby nikt nie 'zaparkował' mi w bagażniku. W końcu na horyzoncie zobaczyłam znajome auto. Uff... pomoc się zbliża!

Po wyjaśnieniu, co się dzieje z autem i kolejnych, bezskutecznych próbach odpalenia, zapadła decyzja o zholowaniu auta.


Tylko problem w tym, że... oboje nigdy tego nie robiliśmy. I znów los postanowił pomóc. Do znajomego właśnie zadzwonił nasz wspólny znajomy. Okazało się, że akurat był w okolicy. Po chwili, już w trójkę, debatowaliśmy nad Puzzlem. Zapadła decyzja. Panowie obsłużą holowany zestaw, a ja poprowadzę trzecie auto. Fajno o tyle, że wsiadłam za kółko auta, którego jeszcze nie miałam na swojej liście 'zaliczonych'. 😉

Niemniej - było mi dziwnie i smutno widząc przez sobą moje autko z trójkątem ostrzegawczym wstawionym za tylną szybą. Na szczęście holowanie zakończyło się sukcesem i Puzzel trafił w bezpieczne miejsce. :)

No, ale co z weekendem? Wszystkie plany szlag trafił. Zastanawiacie się, dlaczego nie podjęłam próby naprawy? Był piątkowy wieczór. Nie było ani możliwości, ani czasu, aby podskoczyć do sklepu z częściami. Do tego traf chciał, że moi mechanicy byli w tym czasie poza granicami kraju.

Zaczęłam kombinować. Analiza rozkładów jazdy, przegląd tras przejazdów autobusów, które miałam fotografować w weekend, telefony do organizatora. Umawianie, uszczegóławianie, ekscytacja! Decyzję podjęłam następnego dnia. Jadę!

Wiedziałam, że czeka mnie niełatwe zadanie. Znam dobrze realia tamtego terenu i wiedziałam, że jak tylko nie uda się choćby jeden punkt planu, posypie się cała reszta, ale... jak to mawiają: "kto nie ryzykuje, w Rawiczu nie siedzi". 😉

Na szczęście zawczasu otrzymałam numer telefonu do kierowcy. To był mój plan awaryjny. Mogłam wyruszyć w teren. 😃

Najpierw dojechałam komunikacją miejską na Szymanowskiego, aby tam przesiąść się do autobusu mojego ukochanego przewoźnika. Ten z kolei zawiózł mnie do Suchego Lasu. Udało się zaliczyć początkowy etap planu, a wbrew pozorom - mógł się nie udać. Ostatnio poznańskie MPK boryka się z brakami kadrowymi i obawiałam się, że kurs mojego tramwaju wypadnie. No, ale... miałam szczęście. 😃

Do Suchego Lasu dotarłam ze sporym zapasem czasowym. Chciałam upewnić się, którą drogą będzie mógł pojechać autobus. Generalnie pamiętałam, jaki tonaż jest na niektórych uliczkach, ale wolałam sprawdzić, że nic się w tym temacie nie zmieniło. Wtem usłyszałam telefon. Zadzwonił organizator.  Dowiedziałam się, że autobus jest już stosunkowo niedaleko. Skontaktowałam się z kierowcą, aby doprecyzować, którędy pojedzie. Przy tej okazji dowiedziałam się też, że będzie miał przed sobą pilota w jakimś samochodzie osobowym. Nie pozostało mi nic innego, jak zajęcie miejscówki i oczekiwanie zestawu pojazdów. Spodziewałam się, że osobówka będzie jakimś współczesnym wynalazkiem, aż tu nagle... zza zakrętu... pojawił się "maluch". Od razu wiedziałam, że to oni! Jadący z tyłu autobus upewnił mnie w moich przypuszczeniach. Z wrażenia zapomniałam, jaki kadr sobie upatrzyłam. 😄 Poza tym odstęp między pojazdami sprawił, że musiałam zmienić ogniskową, aby móc wszystko sfotografować. Ale jakoś się udało ➜ klik. 😊

Nastąpił jeden z trudniejszych punktów planu. Skoro zrobiłam zdjęcie autobusu, to musiałam się do niego dostać. On miał później pojechać do Poznania. Gdybym nie zabrała się na jego pokładzie, to musiałabym wrócić do Poznania przy pomocy komunikacji miejskiej. No, a Suchy Las to nie Poznań. Tutaj autobusy nie kursują co 15 minut. 😉 Na szczęście udało się! Znalazłam się na pokładzie "ogórka" ➜ klik.

Gdy nastąpił moment, że trzeba było udać się do Poznania, udało mi się zająć w autobusie najfajniejsze miejsce, czyli fotel pilota. 😁 Uczyniłam tak, gdyż nie sądziłam, że wśród pasażerów będzie ktokolwiek tak znający, jak ja, topografię dostosowaną do gabarytów autobusu. Na dodatek dzień wcześniej ułożyłam sobie w głowie trasę dla "ogórka".

Ruszyliśmy. Okazało się, że pewien starszy Pan również będzie pilotował. Z racji wieku oraz mojej gościnnej obecności na pokładzie autobusu, ustąpiłam Jemu w tej roli. Jednak cały czas byłam w pogotowiu i kontrolowałam, czy dobrze jedziemy. Do momentu wjechania do Poznania wszystko przebiegało dobrze.


Jednak, gdy znaleźliśmy się na Alejach Solidarności, pilot zaczął zastanawiać się, jak pojechać dalej, gdyż przed chwilą przypomniałam Jemu, że musimy zajechać przed hotel (tfu, przed akademik - wciąż nie mogę przyzwyczaić się do zmiany) z odpowiedniej strony.


Zasugerowałam moje rozwiązanie. Spojrzał na mnie. Widziałam, jak w oczach 'wyświetlił mu się' plan miasta i zaczął się zastanawiać... "Tak? Tak! Dobrze Pani podpowiada!". "Pff, wiadomo. To mój fyrtel" - pomyślałam. 😉

Zajechaliśmy przed akademik.


Tam czekał już drugi "ogórek" ➜ klik. Szybka seria zdjęć i ustalanie dalszych szczegółów. Znajomy miłośnik miał w planie pobiec w jednym kierunku, a ja w drugim. Oboje mieliśmy sporo do przebiegnięcia. On udał się na wzgórze św. Wojciecha i stamtąd planował dostać się na ul. Mostową. Ja z kolei postanowiłam dobiec na skrzyżowanie ul. Kościuszki z ul. św. Marcin. Podbiegnięcie pod górę, z ciężką torbą fotograficzną na ramieniu, stanowiło dla mnie spore wyzwanie. Tym bardziej, że nie wiedziałam, jak szybko autobusy pokonają wcześniejszy odcinek trasy. Na szczęście na miejsce dobiegłam... 10 minut przed nimi. 😋

Gdy zrobiłam im zdjęcie ➜ klik, zaczęła się dalsza walka z czasem. Musiałam (tym razem już przy pomocy komunikacji miejskiej) dotrzeć na ul. Szewską. Gdy wysiadłam z tramwaju na przystanku Małe Garbary i pobiegłam na ww. ulicę, na jej drugim końcu zauważyłam już skręcające w nią "ogórki". Co za synchronizacja! Tylko, że ja chciałam w tym momencie być na skrzyżowaniu z ul. Woźną, a znalazłam się na skrzyżowaniu z ul. Stawną. 😐 Trudno. 😒 Trzeba improwizować! 😃

Łatwo nie było. Dbanie o to, aby sobie wzajemnie nie wchodzić w kadr. Do tego wszędobylskie samochody i piesi. Ale co się dziwić - tuż obok znajduje się Stary Rynek. Jednak udało się coś na szybko wykombinować. Ba! Przypomniałam sobie o istnieniu pewnego muralu. ➜ klik.

Dalej już było nieco łatwiej.


Udało się kawałek trasy pokonać na pokładzie autobusu, ale później znów czekał nas sprint. Przyznaję - nie dawałam już rady biec. Byłam odwodniona i brakowało mi energii. Wszak tego dnia panował upał. Niestety, nie było czasu na zrobienie szybkich zakupów, a specjalnie nie zabrałam niczego z domu, aby nie dociążać torby. Mimo to wycisnęłam z siebie resztki sił i dogoniłam ekipę. Na szczęście dalszy odcinek trasy pokonaliśmy znów na pokładzie autobusu.

Z perspektywy czasu nawet się cieszę, że... zabrakło Puzzla. Tak, tak - dobrze przeczytaliście. W zasadzie samochód był mi potrzebny, aby zrobić zdjęcia autobusu zanim dojechał do Suchego Lasu. Siłą rzeczy - musiałam z tego zrezygnować. Nie żałuję, że zdecydowałam się dojechać komunikacją do samego Suchego Lasu. Wszak - okazja sfotografowania tam tak zabytkowego autobusu w zasadzie... nigdy się nie zdarzyła. Cieszę się, że mogłam w tym uczestniczyć. Dziękuję więc za zaproszenie i wspaniałą współpracę!

Natomiast, co do sytuacji z Puzzlem - miło żyć ze świadomością, że w chwili potrzeby mam na kogo liczyć. Panowie - dziękuję! 😃😊

niedziela, 3 czerwca 2018

"Najbrzydszy samochód świata".

Gargamel. Kto Jego nie zna? Chyba każdy miłośnik Wartburgów już o Nim słyszał. 😎

Pana Bogdana, bo takie jest Jego imię, miałam okazję poznać osobiście w 2010 r.

W dniach 30.04.-03.05.2010 r. odbywał się w Wiśniowej Górze koło Łodzi Zlot Wartburga De Luxe 2010 ➺ klik. Znalazłam w internecie nawet film z tego zlotu ➺ klik.


Obok Pana Bogdana, Jego Mamy (wówczas myśleliśmy, że to Jego żona 😉) oraz Jego Wartburga, nie można przejść obojętnie. To auto jest tak cudownie brzydkie! 


Klamka od 353 i 1.3 na jednym samochodzie. 


Tablica rejestracyjna przymocowana dwoma drutami. 


Wszechogarniająca rdza i brud...



Oczywiście nie mogło zabraknąć Pani Kazimiery, mamy Pana Bogdana. Tradycyjnie spędzała czas w samochodzie, ale...


...udało mi się sfotografować Ją też poza pojazdem. Przy okazji Pan Bogdan również załapał się na zdjęcie. 😊


Co więcej - Marchewa ma wspólne zdjęcie w Wartburgiem Pana Bogdana!


Z resztą - skoro jestem już przy zdjęciach pojazdów naszej ekipy - to dodam jeszcze kilka 'popełnionych' na powrocie do Poznania. Bardzo lubię te kadry... 😊




Wracając do tematu Wartburga Pana Bogdana... Wtedy patrzyło się na to z politowaniem. Jednak dzisiaj, kiedy znalazłam taką wypowiedź Pana Bogdana: "Człowiek się starzeje, to i samochód się starzeje", inaczej patrzę na Jego pojazd. Zwłaszcza, że jestem po pewnym seansie filmowym...

A zaczęło się niewinnie. Moja druga połowa powiedziała mniej więcej coś takiego: "Kochanie, wybierzemy się do kina? Sądzę, że ten film musisz zobaczyć". Pomyślałam - eee, pewnie znów coś czeskiego. Żeby nie było - bardzo lubię czeskie kino. Ba! To ja zaraziłam nim moją drugą połowę, ale... przesyt nie jest wskazany. Jednak z ciekawości podeszłam, aby na monitorze komputera zobaczyć, co takiego interesującego będą grali... Zobaczyłam tytuł "Najbrzydszy samochód świata" ➺ klik. Hmmm, coś motoryzacyjnego, robi się ciekawie - pomyślałam. "Proszę, pokaż mi opis" - powiedziałam. "Lepiej, jak od razu puszczę Tobie zwiastun". Usiadłam obok i... przeniosłam się do innego świata ➺ klik. Gdy trajler skończył się, rzuciłam szybkie: "To kiedy jest najbliższy seans?". Okazało się, że za ok. 1,5 h. 😁

Charlie Monroe Kino Malta. Punkt 17:00 weszliśmy do sali. Traf chciał, że do mojej ulubionej. Wyobrażacie sobie, że w kinie jest sala na - UWAGA - 13 osób?! Podkreślam - 13! Jak ja mogłabym jej nie lubić? 😂

W sali znajdowała się... jedna osoba. 😁 Tłumy! 😉

Okazało się, że najpierw wyświetlany był film "Ślimaki". W pierwszej chwili pomyślałam, że zaszła jakaś pomyłka. Jednak szybki rzut okiem na bilety sprawił, iż wiedzieliśmy, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Teraz nawet cieszę się, że zaliczyliśmy taki gratis, bo wiem już, jaką metodę zastosuję do obrony moich upraw przed ślimakami. ;)

W końcu rozpoczął się wyczekiwany film o Panu Bogdanie i Jego Mamie. Oglądałam go z niezwykłą uwagą. Historia tych ludzi została przedstawiona w bardzo ciekawy sposób. Sporo dowiedziałam się o Nich i ich codziennym życiu, a z racji tego, że przez tyle lat nazbierałam trochę informacji o tych osobach - mogłam dopełnić wreszcie ten obraz.

Był jednak pewien moment w czasie seansu, który sprawił, że prawie wybuchłam śmiechem. Gdyby nie było tej dodatkowej osoby na sali - na pewno bym to uczyniła. Mam na myśli scenę, gdy Pan Bogdan informuje Mamę, że wiezie Ją do Pyzdr, a następnie wjeżdżają na rynek. "To ten budynek jeszcze stoi?" - pyta Pani Kazimiera. W mojej głowie pojawiła się od razu odpowiedź: "Oczywiście, że stoi! Dopiero, co tam byłam i zapewniam, że stoi. Ba! Remontują go". W moich oczach pojawiły się łzy... Łzy szczęścia, wzruszenia. Łzy ze śmiechu.

Tego nie przewidywałam. Wszystkiego mogłabym się spodziewać, ale nie tego, że Pani Kazimiera pochodzi z Pyzdr. Takie rzeczy... zdarzają się tylko w kinie!

Ja, jeżdżąca od kilku lat do Puszczy Pyzdrskiej, nagle wylądowałam na filmie, którego bohaterką jest była mieszkanka Pyzdr. Obie jeździmy Wartburgami. To mi się do teraz w głowie nie mieści!

Ale, że jak?! Mama "Gargamela" pochodzi z Pyzdr? 😂

Ponoć świat jest mały, ale po tym filmie...

Żeby było śmieszniej - niedawno miałam propozycję zrobienia na szybko koszulki z Czerwonym. Przy sobie miałam pendrive'a z kilkoma zdjęciami. O dziwo - znalazły się tam jakieś z Czerwonym. Jedyne sensowne zostały zrobione... podczas wypadu do Puszczy Pyzdrskiej. 😂 Długo się nie zastanawiałam i na przód wybrałam zdjęcie, na którym ustawiłam sobie Czerwonego na tle... Pyzdr. 


Oto i koszulka:


Co ciekawe - Pan Bogdan też był na tej łące ➺ klik.

Polecam także odwiedzenie strony, na której można podziwiać zdjęcia (genialne!), wykonane podczas kręcenia filmu:

część 1 ➺ klik
część 2 ➺ klik
część 3 ➺ klik
i podsumowanie ➺ klik

Tutaj trochę więcej o bohaterach filmu ➺ klik

P.S. Przy okazji przekopywania zasobów Internetu, trafiłam na artykuł o innym, też ciekawym, właścicielu Wartburga:
klik,
klik,
klik.